STOJĄC NA STARCIE ZAWAHAŁEM SIĘ, CZY URODZIŁEM SIĘ JUŻ JAKO IDIOTA, CZY ZGŁUPIAŁEM DOPIERO POTEM - RZECZ O TRIATHLONIE W JANOWIE

Nie tak dawno temu podszedłem do sprzedawcy na bazarze z pytaniem, czy jego warzywa są genetycznie modyfikowane, a marchewka do mnie: "O co ci chodzi"?; i tak też poczułem się na starcie rzeczonego triathlonu (z regulaminowym wykluczeniem rowerów czasowych, lemondek i kasków czasowych oraz draftingu), stojąc wśród kilku rowerów z lemondkami, gości w kaskach czasowych (a także, jak się później na trasie okazało, niejednokrotnym i zupełnie celowym draftingiem.
Ale zacząć przystoi, jak przeważnie, od początku.
Stres był; Paweł, będący naszym kapitanem drużyny, wybrał nas do specyficznej formuły triathlonu. I gdy poznałem kolegów, wiedziałem, że czeka mnie ciężki dzień. Chłopaki z kajaku (Jakub, Mariusz), muskulatura rąk i obręczy barkowej jak moje udo, biegacz (Paweł) lata na luzie stówę (kilometrów, nie metrów) po górach, i ja - potrafiący się potkąć o własne nogi FIK, czyli "Fatalna Imitacja Kolarza" z wystającym brzuchem.
I stres w górę. I wizyty w toalecie - w górę. W tak zwanym międzyczasie dowiadujemy się, że nasi kajakarze - zajmują 8 miejsce. I już jak został tylko mój start, to obsiedli mnie jak stado wron. I wcale, ale to wcale presji nie podnosili...
20 min do startu, awaria hamulca. Pędzę do gościa, który serwisuje sprzęt. Gość oczy na rower wybałusza - takiego jeszcze nie widział. Z pośpiechu źle dokręcamy przednie koło - szoruje przez cała trasę wyścigu, i na nierównościach okrutnie bije - nawet nie myślę o tym, co się zadzieje, jak koło wypadnie.
Mój start zaplanowany jako 21 zawodnik w stawce (na osiemdziesięciu kilku). Na starcie widzę kilku rozgrzewających się, mocnych kozaków. Chowam się przed nimi - bo dobry rower sciąga uwagę, a ja formy nie mam, i bym się nie tłumaczył głupio, wolę trzmać się z dala ludzi. Jakby kiedykolwiek było inaczej..
Rezon straciłem jeszcze przed startem, wiedząc, że chłopaki z kajaku nie utopili się, i zajęli ósme miejsce, biegacz nie potknął się, i wykręcił drugi czas biegu, nie dali mi więc wyboru, i - startując jako ostatni z drużyny - na siebie "po jednej nutce" musiałem wziąć pecha, i by temu zadośćuczynić; jechałem całą trasę z niedkoręconym przednim kołem, co ubarwiało szorującymi dźwiękami całą trasę wyścigu rowerowego, a natężenie dźwięków narastało wprost proporcjonalnie w stosunku do ilości pokonywanych zakrętów.
Ale jechałem. Ile sił w wątłych nóżkach. Wściekając się na tych, których wyprzedzałem, i łapiących z marszu moje koło. Na tych, którzy wspierali się jazdą dwójkami. Ale wyprzedzałem, ile się dało. Odczepiałem tych, którzy jechali za mną niezgodnie z regulaminem.
Wystartowało 20 osób, nie spóźniłem się na start, 3...2...1... ruszam. Nie przejmuję się za bardzo 19 osobami przede mną - widać, że to ci bardziej rekreacyjni; pięć miejsc przede mną startuje jeden potencjalnie mocny gość, pozostali mocni - są za mną. Ok - czyli wiem, że największy stres, by mnie nie dogonił nikt. Wpinam się, i przyspieszam - z racji braku wyjeżdżenia pilnuję, by serce waliło 170 razy, raczej nie więcej, bo się zagotuję. I pierwszych 10 rywali wyprzedzam na dwóch kilometrach, kolejnych 8 - nieco dalej, przedostatniego doganiam na 20 km. Przede mną już tylko gośc, potencjalnie mocny - ale powoli, bardzo powoli doganiam go - jedzie mocno, i kontroluje przewagę nade mną.
Mimo to gonię. Metr po metrze, centyment po centymetrze - boję się skoczyć mocniej, bo już słabo się czuję, kryzys, spadek mocy, serce wali. Jadę. Mam go 20 metrów przed sobą, 10 metrów... doskakuję i by nie zostawić wątpliwości - ryzykuję, bo sam już słabnę - od razu, mijając go - przyspieszam. I tu następuje zgrzyt - gość od razu reaguje na wyprzedzenie - i wskakuje mi na koło. Na zawodach - zakaz draftingu. A on łapie - i trzyma.
Pierwsze metry - ok, jeszcze ignoruję, ale po moim okrzyku do niego - że nie można się wieźć - i jego reakcji - żadnej - irytacja rośnie. 3 km jedzie za mną, i im dłużej jedzie, tym mocniej rośnie irytacja - na niewielkim podjeździe mocno skaczę, zrywam i dalej jadę sam. I jeszcze tylko ostry zakręt, i jeszcze tylko zmieścić się w bramę wjazdową na zamek, i jeszcze tylko kamienisty podjazd pod zamek, i jeszcze tylko przeciąć metę, i jeszcze tylko nie stracić przytomności... Jest!; meta, przeskakuję, mijam tam stojących, wyhamowuję dopiero na samym dziedzińcu zamku.
Jestem zawiedziony. Brak wyjeżdżenia w ostatnim miesiącu daje się we znaki - 3 miejsce. Zawiedziony, bo do drugiego tracę 20 sekund, a pierwszego mniej niż 40... Cóż. W całym triathlonie zajmujemy 3 miejsce; gość przy mnie z podium zrzuca pamiątkowy kubek na ziemię tłukąc go. Nie ja; jak dobrze, że choć raz - nie ja...
I jako nagrodę, prócz dupereli, dostajemy voucher na pobyt w hotelu, wart 1000 zł. Jeden na czterech (dwóch kajakarzy, biegacz i Sławuś). I pytanie - jak ów voucher podzielić?...
Fajne zawody, fajna organizacja.
Chętnie tam wrócę.

Komentarze