„Mój najlepszy wróg”, czyli cały świat zamknięty w niewielkiej skorupie kasku

Od dłuższego czasu obserwuję poczynania Anety Lamik, mierzącej coraz wyżej – mówię oczywiście o tym, czego sam nie cierpię, nie znoszę i nigdy więcej podejść nie poczynię. O świecie ultra. O zawodach, które porównać można do studiowania historii, czyli „kto ma najtwardszy tyłek”. O tych, których sam – z perspektywy zawodnika i pilota tandemu – sam podziwiam. O ultrasach, do których nigdy nie będę się zaliczał. A co nieco na rowerze jeżdżę…
Ową nieplanowaną i nieautoryzowaną rozmowę przeprowadziłem w czasie Bike Expo; skoro pojawiła się taka możliwość, grzechem byłoby z niej nie skorzystać.
I gdyby nie doskonały otwieracz „mój najlepszy wróg”, to tekst zaczynałby się od leadu: może nie mam największej łódki w porcie, ale nikt nie wiosłuje tak mocno, jak ja. To dobrze podsumowuje dotychczasowe osiągnięcia Anety. W skrócie, byście wiedzieli, z kim się mierzymy. Mistrzyni Świata WUCA w kategorii SOLO Unsupported (3 miejsce open). Mistrzyni Polski w Ultra. Mistrzyni Polski Masters w kolarstwie „klasycznym”. Wicemistrzyni Świata WUCA w Ultrakolarstwie w kategorii SOLO Supported. Wicemistrzyni Polski Masters ze Startu Wspólnego. Wicemistrzyni Świata RAP3600 z Supportem w 2023 roku, a już rok później – w kategorii Unsupported poprawiła czas 3600 o półtorej godziny.
A to nie wszystko….
Rozmowę zaczęliśmy od tego, co za rogiem. Czyli o najbliższym planie, będącym zarazem marzeniem. W którym dotychczas nie wystartowała żadna Polka. O 43 edycji RAAM (Race Across America). Ot; takie swobodne kręcenie… 4800 km w limicie czasu 12 dni, to też 12 stanów do przejechania, 3 pasma górskie oraz 3 największe rzeki. Te, mam nadzieję, uczestnicy pokonywać będą mostami…
Mówimy o – uśredniając rzecz jasna – 1 094 400 obrotach pedałami. Bo tyle wyjdzie, zakładając średnią kadencję na poziome 90. Ponad milion obrotów. W słońcu. W deszczu. W gorącu, zimnie i wietrze. Rano, w dzień i w nocy.
Plan pokonania RAAM krystalizuje się coraz bardziej. Jasne; jak często w takich sytuacjach przeszkodą są finanse; gdzie nie naciągnąć, to kołdra z każdej strony za krótka…
Bo przygotowania fizyczne jest chyba w tym aspekcie najprostszą kwestią do załatwienia. Trenować, jeść, trenować, jeść, spać…a, nie, to czasem na ultra zbyteczna rzecz. Skradziona dyskretnie drzemka wczesnym rankiem na przystanku autobusowym; jasne, oczywiście, ale sen? Bez przesady, zbędny sybarytyzm.
Rozmawiałem z Anetą o tym, czego sam doświadczyłem – i co mnie do ultra zniechęciło. Dla każdego jeżdżącego na rowerze – ultra zwłaszcza – kolarstwo najczęściej nie jest celem samym w sobie. Nie jest odpowiedzią, a pytaniem. Nie jest celem, a podróżą. Parafrazując filozofa: pamiętaj, że podróżując do Itaki najważniejsza jest sama podróż, bo – cóż – Itaka może cię rozczarować.
Kolarstwa, zwłaszcza w wersji ultra, nie sposób omawiać w sposób czysto sportowy. Taka perspektywa bowiem nie oddaje w ogóle rzeczywistości – spójrzcie, czym jest RAAM w takiej optyce? Ot, wsiąść na rower, przejechać 4800 kilometrów, przeciąć linię mety, i po sprawie.
Nic bardziej mylnego. Bo spójrzcie na pryzmat pozasportowy. Zerknijmy za kolejny zakręt. RAAM zgodnie z regulaminem to wyścig w kategorii Supported. Wsparcie ekipy / samochodu na całej trasie – to też ogromne koszty. Niby ułatwienie?… Wsiadasz na rower. Ruszasz. Pierwsze sto, tysiąc obrotów korbą; idzie prosto, lekko zwyczajnie. Dwadzieścia, pięćdziesiąt kilometrów; phi. Jedziesz jednak dalej. Mijasz dwusetny kilometr. Rower zaczyna ciążyć. O, przy trzechsetnym kilometrze zaczęło lekko kłuć pod kolanem. Rower, dziwnym trafem, staje się coraz cięższy. Wiatr, który na początku jazdy w ogóle nie zwracał uwagi, teraz staje się przeciwnikiem. Po czterystu – stajesz się żaglem, pojawiają się oznaki irytacji. Bólu. Zmęczenia.
Zapytacie, skąd wiem? Otóż wiem dokładnie, bo to mniej więcej poziom mojego najdłuższego dystansu, jaki przejechałem; nieco ponad 420 km. I miałem już dosyć roweru, jedzenia, żeli, picia, siodełka. Rozmawiałem z drzewami, kłóciłem się z krową, mijaną na polu. Nudziło mi się piekielnie. Udo, które ledwie kłuło, szarpało już na całego. Pojawiały się przebłyski, niczym piorun na jasnym niebie, złości.
Pojawiła się huśtawka: od „o, jak dobrze idzie”, do „na cholerę mi to było?”. Wahadło nastrojów, sił, ich braku i totalnego zniechęcenia.
A teraz przemnóżcie to razy – ponad – dziesięć. Jedziesz, wiatr spycha cię do rowu, pojawiają się mroczki przed oczami, chce ci się zdrzemnąć. Ale jedziesz. Zasychają usta, bidon już pusty, musisz uzupełnić – ale gdzie? Mijasz skrzyżowanie między miejscowościami „nigdzie” a „donikąd” i nie wiesz, gdzie najbliższy sklep, czy jakiekolwiek ujęcie wody. Mało, to pęcherz zaczyna dopominać się o swoje prawa.
Kiedyś napisałem, że minuta minucie nierówna; wiele zależy od tego, po której stronie drzwi toalety stoisz. Tak właśnie działa czas. Minuta – to niewiele, powiesz? Zrób minutowego planka, a wtedy porozmawiamy. Tak też – sądzę i znam z rozmów, bo sam takiego dystansu nigdy nie przejechałem – że każda minuta, po nastu godzinach jazdy staje się coraz dłuższa. Po kilku dniach jazdy każdy kilometr składa się z ciągnących jak flaki z olejem, rozciągających się w czasie i przestrzeni kilometrów. Tyłek dokucza, nogi rwą, nadgarstki dokuczają, a tu padać zaczyna. Jak fajnie. Deszcz zmyje ślady izotonika z ust. Przy okazji pozbędę się łez, żłobiących jasne kratery wąwozów w poszatkowanej brudem twarzy.
Aneta, w ciekawej rozmowie na temat ultra, określa to jako swoisty wyczyn. Coś jest na rzeczy; przecież do samych kilometrów jakoś można się nastawić. Tysiąc, półtora – ot, linia na mapie, między Warszawą a Roubaix. Wygląda prosto.
Ale zmęczenie się kumuluje. Pojawiają się nieplanowane trudności. Defekt w najmniej pożądanym momencie. Poznawanie i mierzenie się ze swoimi limitami. Możliwościami. Ograniczeniami. Odpornością. To wystawianie się na próbę na nieznane czynniki – i nigdy nie wiesz, jak na nie zareagujesz. Powyżej limitu nie wiesz, jak zareagują nogi. Jak krzyczeć będą cztery litery.
Ale najważniejsze jest, że nie wiesz, jak zareaguje głowa. Bo to ona jest „twoim najlepszym wrogiem”. To głowa musi pokonać zniechęcenie nóg. To głowa musi przezwyciężyć płuca, zmęczenie, głód, sen i irytację. Gdy przekraczasz granicę bólu, gnieździsz i mościsz się tam, nigdy nie wiesz, jaka będzie odpowiedź ciała i głowy. I o ile ciało łatwiej jest przezwyciężyć – liczysz mijane słupy, czas mija, odliczasz dystans tylko i wyłącznie do najbliższego zakrętu, nic dalej się nie liczy, dzielisz drogę na malutkie skrawki, które jesteś w stanie przełknąć łyżeczką, popijając ją ohydnym już izotonikiem, o tyle oszukać głowę jest znacznie trudniej. Bo to ona odciąga uwagę od protestów ciała.
Śpiewasz. Rozmawiasz sam ze sobą. Udowadniasz światu schizofrenię, i to czasem z więcej, niż dwiema postaciami w sobie. Wiecie dobrze, co jest najtrudniejszą i najcięższą determinantą człowieka do działania, czy raczej – jego blokowania?
Strach. To strach nas najczęściej paraliżuje, zniechęca, odwleka podjęcie działania. To strach jest tym, co nas najmocniej ogranicza. Nie ból, nie zmęczenie – a strach właśnie.
I tu włącza się właśnie instynkt ultra. Bo strachem można się karmić do pewnego momentu. Po przekroczeniu pewnego pułapu – strach obojętnieje, staje się czymś, co nie budzi już większych wrażeń. Co ma być, to będzie. Po prostu. Postaw pierwszy krok. Dostaw drugą nogę. Przesuń pierwszą… i masz za sobą trzy i pół tysiąca kilometrów.
Trafiasz na trasie na przeszkody. Radzisz sobie z nimi, bo… nie masz po prostu innego wyjścia. Bo co; zatrzymasz się po czterech tysiącach kilometrów, tylko dlatego, że nie masz już zapasu dętek? Nie, nie i jeszcze raz nie. Upychasz oponę trawą, papierem toaletowym i turlasz się do najbliższego miasteczka. Widowiskowo podskakujesz na nierównościach, nadgarstki mają cię dosyć, tyłek tym bardziej, pęcherz ciśnie, a ty zaczynasz się śmiać.
Co cię nie zabije, to cię wzmocni?
Największa bzdura świata. Co cię nie zabije, to cię nie zabije, i koniec. Turlasz się dalej. Bo tak. Na przekór; zwłaszcza sobie samemu.
Mijasz znak drogowy. Miasteczko. Uprawiasz czarnowidztwo już, więc oczami wyobraźni widzisz, że jest to wymarłe miasteczko, niczym Richland, w którym przeprowadzono testy bomby atomowej. Masz wrażenie, że jedyne, co w tym mieście zobaczysz, to niedziałające pompy wodne w stylu abisynek, za które pociągniesz, i usłyszysz tylko zgrzyt, bez kropli wody. Niemalże widzisz przelatujące przez miasteczko skoczki pustynne, sugerujące niezbicie, że nie zrobisz już kroku dalej, a nad tobą krążą sępy, mierzące wzrokiem kojoty, spoglądające na ciebie zza krzaków.
Ale znajdujesz wodę, namierzasz sklep rowerowy, masz już zapas dętek. Masz przemytą twarz, nabierasz świeżości, choć twój zapach sugeruje co innego. Ruszasz. Pierwsze obroty korbą; czujesz drewniane nogi. Ale rozkręcasz się. Jedziesz.
Chłoniesz chwile. Karmisz się czyimś uśmiechem. Ktoś ci machnął ręką, pamiętasz o tym przez pięć kolejnych godzin; ta machająca ręka staje się twoim drogowskazem. Spotykasz innego rowerowego wariata. Gadacie, nie wiadomo o czym. Nie wiadomo, w jakim języku. Ale porozumiewacie się. Zastanawiasz się, jak to możliwe, że minęła ledwie chwila, i po przepięknym wschodzie słońca widzisz już jego krwisty zachód. Ki czort?... przecież minął ledwie kwadrans…
W rozmowie, jak na ultra, też czas leci wbrew fizyce. Z dwóch zdań zrobiło się znacznie więcej materiału. Być może na jeszcze kolejny tekst. Ciekawych uwag i spostrzeżeń – bez liku.
Z tej rozmowy, przerobionej w postać reportażu, czy wręcz felietonu, wyłania się jeszcze jeden obraz. Kobiety w kolarstwie, zwłaszcza w ultra, pozostające w mniejszości, ale za to jakiej. Mierzącej w najwyższe cele. Kobiety, które te cele zdobywają.
Chapeau bas dla Ciebie / dla Was.
Materiału z rozmowy mam jeszcze tyle, że będzie ciąg dalszy, na który Was zapraszam.

Komentarze