DZIŚ BĘDZIE DOBRY DZIEŃ. GDZIEŚ DALEKO, DLA KOGOŚ INNEGO; ALE BĘDZIE

Wyjeżdżam dziś sobie do pracy z dziesięć minut wcześniej; mam ochotę się przejechać, wybieram więc nieco dłuższa trasę, ale pędzę, bo mam kilka pilnych rzeczy do załaatwienia.
Lecę dolinką służewiecką; na wysokości, gdzie trwa rozbudowa pod linię tramwajową. Przejeżdżam przez ciąg pieszo-rowerowy, przy mnie przechodzi kobieta, ciąg się kończy - zastawiony barierkami, barierki prowadzą na drugą stronę ulicy, zawijasy, wracam na drugą stronę, i ścieżka, lekko zwężona barierkami, prowadzi dalej. Cóż; rozpędzam się więc, jadę przy barierkach, mijam je - i nim jakkolwiek zdążyłem się połapać, nim zdążyłem cokolwiek zobaczyć - widzę swoje nogi nad głową, widzę za nimi lecący rower, chwilę później dołącza do niego plecak oraz ja, z nieco mniejszą ekwilibrystyką (waga swoje robi), ale za to z większym rumorem walący się niczym ścięte przez drwala drzewo na asfalt.
Wiedząc, co należy w takich sytuacjach robić (doświadczenie rzecz nie do przecenienia) szybko wstaję, sprawdzam rower, czy działa, czy nie połamany - nie połamany, ale powietrze zeszło po uderzeniu w leżący w poprzek krawężnik, przygotowany do układania go wzdłuż rozkopanej ścieżki.
Nawet nie klnę; bo i po co? Robotników jeszcze nie ma, za mną jest tylko kobieta, z otwartymi ustami wybałuszająca na mnie oczy, podnoszę plecak, podnoszę bidony i okulary, i ruszam dalej. Powolutku, bo przecież na kapciu. Do pracy miast wcześniej dojechałem 40 minut później niż w planie - czyli punktualnie w myśl większości pracowników.

Komentarze