PALIMPSESTY Z KOZETKI, TRAUMA WOJENNA

Na zewnątrz było ciepło, więc gdy tylko wszedł do mojego klimatyzowanego gabinetu, z przerysowanym ale jednak potrzebnym pacjentom szezlongiem, od razu pojawiła mu się na przedramionach gęsia skórka. Przez chwilę objął się ramionami, rozglądając czujnie. Niski, szczupły, drobny blondyn, na którego twarzy nie gościł nawet przelotny uśmiech.
Przeczytałem wcześniej jego teczkę medyczną, nie musiałem więc zadawać pytań wprowadzających - miał opowiedzieć ostatni epizod. Spojrzałem na jego lekko ubrudzoną czarną koszulkę, gdy wymamrotał "dzień dobry" i usiadł na szezlongu.
- Zaczynajmy - poprosiłem. Usiadłem nieco głębiej w fotelu, założyłem nogę na nogę, a na wierzchu trzymałem kołonotatnik, w którym zamierzałem bazgrać, jeśli opowieść szła by w stronę nudy.
Na górze kartki zapisałem datę - 21 lipca, 2024.
- Tak, wtedy było też tak gorąco, jak dziś - upalny wrzesień 1944 roku, a ja śmierdziałem w wełnianym, brudno zielonym mundurze. Kisiłem się we własnym pocie, wściekle się drapałem, po dniach ukrywania się oblazły mnie wszy, a rana na nodze, po postrzale, zamiast się goić, wyglądała coraz gorzej. Byłem zły. Byłem przybity. I w zasadzie w dupie miałem, kto zwycięży, chciałem tylko, by to w końcu się skończyło. Nieopodal rozległo się echo wystrzelonej serii. Ktoś był w pobliżu - nie wiedziałem, czy swój, czy tamci, ale serce od razu zaregowało. Żołądek też; nerwica wojenna jest bardzo przyziemna, od razu schowałem się w krzaki, i po chwili rozległ się rozpaczliwy protest moich jelit. Nie miałem się czym podetrzeć; a jak potrzeba i liście dobre. Zawiązałem spodnie sznurkiem konopnym, przez chwilę myśląc, że mógłby przydać się też do czegoś innego, jak zrobi się naprawdę źle, potrząsnąłem głową, nasunąłem hełm i cicho ruszyłem.
Potrzaskane przez kule drzewa; w większości tylko ich rozszarpane kikuty, z kilku wioskowych budynków zostały same węgła, w jednej z rozbitych ram okiennych smętnie powiewała biała niegdyś firanka, jakby resztki budynku chciały się poddać tamtym. Ciche, ale wściekłe warknięcie zmroziło mnie; zza kikuta wściekle spoglądał na mnie wieszak z naciągniętą skórą psa, spoglądając, czy jestem dla niego potencjalną zdobyczą. Dobyłem bagnetu.
Gdy skoczył na mnie, płynnym ruchem wbiłem w niego bagnet powodując, że warknięcia stały się rzężeniem; te po chwili ucichły. Odłożyłem truchło na ramę, chcąc później oprawić ile się da mięsa z niego.
Firanka przykryła chudego do granic możliwości, zakrwawionego psa; i gdy schyliłem się by oczyścić bagnet, z najbliższej odległości rozległ się za mną strzał - trafił w ramę okna, przy której chwilę wcześniej stałem wyprostowany. Serce zaczęło mi pompować czystą panikę, rzuciłem się bezwiednie w bok, turlając się tak, jak nas uczono przed wojną, ale nie zdało się to na wiele. Tamten stał dwa kroki za mną, a z oczu biła mu tylko czysta wściekłość doprawiona agresją. Zauważył, że jestem bez broni - stała przy oknie, tam, gdzie ją postawiłem odkładając truchło psa, i zamiast strzelić, rzucił się na mnie z sinogroźnym bagnetem w ręku i szalonym uśmiechem, odsłaniającym żółte zęby.
Walka wręcz, której uczą was w szkółce wojskowej, nijak się ma do prawdziwej walki wręcz, gdy wiesz, że wyjść z niej cało może tylko jeden. Dlatego, gdy opadła pierwsza fala paniki, uderzyła we mnie większa - adrenaliny. Zaczęliśmy się tarzać, kopać, gryźć i robić wszystko, by uniknąć bagnetu, oczywiście robiąc też wszystko, bym swoim dźgnął tamtego szybciej, niż on mnie. Przed wojną byłem zwykłym, szarym, chowającym się w tłumie chłopakiem; teraz robiłem wszystko, by wsadzić mu kciuk w oko a gdy opadł na mnie, przyciskając mnie do wysuszonej ziemi, starałem się wgryźć mu się w szyję. Potworne uderzenie wybiło mi bagnet z ręki; straciłem w niej czucie, coś chrupnęło, rozlało się ognisko potwornego bólu. Gryź, gryź... przyciskał mnie do ziemi, wykręcając rękę, trzymanym bagnetem zbliżając się coraz bardziej do mojej szyi. Trafiłem. Chwyciłem zębami. Poczułem puls, szarpiący się pod skórą, i zacisnąłem z całej siły szczęki. Prosto w ucho uderzył mnie rozpaczliwy wrzask i krople śliny; zaczął tłuc mnie na odlew obuchem bagnetu, przyciśnięty przeze mnie nie mogąc obrócić go we właściwym kierunku. Całe moje jestestwo sprowadziło się tylko do jednego - zaciskania szczęk na wypełniającej mi coraz bardziej usta krwią szyi. Zamknięte oczy; naciskaj, naciskaj, tamten szarpał coraz mocniej. Bił mnie. Ja nie robiłem nic. Prócz zaciskania szczęk i trzymania jego całego ciała. Po wieczności, która okazła się być błyskiem w czasie, przestał się ruszać. Jednak zanim wydał ostatnie tchnienie zdołał mnie jeszcze trafić bagnetem w kark. Rozciął mi skórę w kształcie półksiężyca - do teraz mam ten ślad, dzikiego uśmiechu na karku, ale w końcu - W KOŃCU - znieruchomiał.
Zamilkł, więc spojrzałem na niego. Miał zupełnie nieobecne spojrzenie. Uznałem, że na dziś wystarczy. Przecież trauma wojenna to ciężka sprawa, nie?
Odezwałem się, by go nieco wytrącić ze wspomnień - Dla porządku podaj mi swoje imię i nazwisko.
- Nazywam się Staszek Barski, mam 16 lat.
W gabinecie zrobiło się lodowato.

Komentarze