CO JEST ODPOWIEDZIĄ NA KOLARSKIE ŁAKNIENIE? ŁAKTAKTAK - CZYLI SŁÓW KILKA O WIATRAKI GRAVEL RACE
KAŻDY NORMALNY CZŁOWIEK, PO TRZECH TYGODNIACH BEZ ROWERU, PO DWÓCH TYGODNIACH BRANIA ANTYBIOTYKÓW, WRACA DO TRENINGU SPOKOJNIE, POWOLI I Z UMIAREM, BY POWOLI WKRĘCIĆ ORGANIZM W PONOWNĄ, INTENSYWNĄ PRACĘ. DLATEGO JA, PO TRZECH TYGODNIACH BEZ TRENINGU, POJECHAŁEM POŚCIGAĆ SIĘ NA CIĘŻKICH GÓRKACH W KAMIEŃSKU, NA WIATRAKI GRAVEL RACE.
Najwięszym zaskoczeniem, który z nutką nostalgii skonstatowałem, docierajac do Kamieńska było to, że... już tam kiedyś się ścigałem. I nie byłoby nic w tym zaskakującego, gdyby nie fakt, iż od mojego ostatniego startu tam minęło... 33 lata. Startowałem tam jako młodzik, w 1991 roku, w wyścigu szosowym. Nie otarłem łezki, aż tak sentymentalny nie jestem, poza tym zobaczyłem, jak wygląda część trasy, którą miałem pokonać rowerem przełajowym, i poczułem nieodpartą chęć, by pójść i jasno wyklarować organizatorom swoje zdanie na temat podjazdów. Zwłaszcza kamienistych.
Wskoczyłem na chwilę na siodełko, by rower rozgrzał się przed jazdą (ja po trzytygodniowej przerwie ledwie na niego się wdrapałem) i ruszyłem trasą, prosto pod wyciąg krzesełkowy, prowadzący w górę trasy narciarskiej. Zagotowałem się już po dwustu metrach - stromizna i stosunkowo twarde przełożenie przełajówki nie pozwalało wbić się na górę bez "wleczonego", czyli spaceru pod górę opierając się o rower - zawróciłem i pojechałem w stronę przeciwną.
I tam pokląłem drugie tyle - bo od razu w lesie rozpoczynał się analogicznej stromizny podjazd, ale - dla urozmaicenia wyraźnie - pokryty był rumowiskiem kamiennym. Ledwie dało się po tym jechać; o czym świadczył też mój licznik, cały świecący na czerwono już po 30 metrach jazdy - a na pierwsze miejsce wyskakiwało tętno, sięgające 185 uderzeń - i to słowo "wyskakiwało" najbardziej mnie niepokoiło, by serce nie poszło tym samym śladem...
Czując się jak uwięzionym w kotlinie, gdzie w każdą stronę jest pod górę, dałem sobie spokój z rozgrzewką, głównie dlatego, że nie miałem już sił. Rozpoczęło się oczekiwanie na start - najmniej lubiana przeze mnie faza wszelakich zawodów. Nerwowe uwagi z kolegami na starcie, ktoś mówi o wodzie, dostępnej na trasie (przeoczyłem - nie zauważyłem - jechałem z językiem niczym papier ścierny, po wypiciu zawartości swoich bidonów), ktoś uratował mi życie, mówiąc że wcale nie jedziemy pod wyciąg narciarski.
Odpuściłem już pytanie, to gdzie tak w zasadzie jedziemy; stałem w połowie ok. stuosobowej grupy i zamierzałem po prostu jechać śladem silniejszych - o ile mnie nie urwą. Ostatnia minuta, tętno rośnie, ostatnie pół minuty - chce się siku, zdążyłem jeszcze poprosić Sylwię, by stanęła bliżej startu i nagrała film, jak ruszamy - i już "START", strzelanie butów, wpinanych w bloki, już zaczynam przechodzić w tryb widzenia tunelowego - jak w życiu, liczy się tylko tu i teraz, nie myśl, co będzie za zakrętem.
Nie znając trasy, przez pierwsze kilometry nie szalałem; gdzie mogłem, to przeskoczyłem pozycję w górę, gdzie nie mogłem (podjazdy) to ktoś wyskakiwał przede mnie. To 50 ciężkich kilometrów, okraszonych kamienistymi podjadami jak dobra kasza skwarkami, nie miałem zamiaru wystrzelać się na początku, by potem nie móc dociągnąć do mety. To miał być dla mnie porządny trening - i tej myśli starałem się trzymać.
Póki nie dostrzegłem dawno nie widzianego kolegi na trasie. Złapałem ich niewielką grupkę, skacząc po koleinach lewa - prawa, starając się jechać w tempie, ale nie przeginać na podjazdach - bo jak dla mnie, to były one dość niebezpieczne, biorąc pod uwagę kompletnie nierozruszane nogi. A zjazdy...
Rzadko to sie zdarza, ale gęba mi się sama cieszyła; szczerzyłem zęby jak głupi do sera, łapiąc jedynkami muchy i komary, pęd w dół po kamieniach, przy świszczącym w uszach wietrze i dziesiątkach podbić nadgarstów to było to, czego potrzebowałem. Na zjazdach jechało mi się fantasytycznie.
Skurcze w udach od trzydziestego kilometra; przecinamy linię mety, wjeżdżając na drugie okrążenie, a po rozgrzewce wiem, co tam mnie czeka - paskudny, 14-16% podjazd po kamieniach, z bardzo sztywnymi i nierównymi odcinkami. Jadę tu pilnując oddechu i rytmu jazdy, jadę celowo bardzo wolno, bo uda dają do wiwatu, udaje mi się przejechać całość bez podparcia nogą - zwracam na to uwagę, bo zatrzymując się na takim podjeździe ruszyć potem nie sposób...
Na górze - bezdech kompletny; język suchy jakby mielił popiół, za to z czoła leci całkiem porządnie; minął 35 kilometr rywalizacji w upale, i jego trudy odczuwałem już w całym ciele. Kilka kolejnych podjazdów złomotało mnie całkiem już solidnie; ale zjazdy... sprawiały mi taką frajdę, że szczerzyłem się wstawianymi po wypadku rowerowym zębami na pełnej szerokości - co także miało wpływ na zwiększenie przepływu powietrza do płuc. Ostatnie dziesięć kilometów pokonałem na wielkim zmęczeniu, ale nadal w rytmie - tradycyjnie lekko odpuszczając na podjazdach, a cisnąc po maksach na płaskim i zjazdach. Kałuże - wielkie, brzydkie kałuże - je rozpoznałem, wiedziałem, że to ostatnie metry rywalizacji, minąłem je w zasadzie... górą, bo przeleciałem przez nie przy pełnej prędkości nawet nie lawirując między nimi, bo wiedziałem, że za czterysta - pięćset metrów już odpocznę, ostatnie uderzenia nogami w pedały i już w prawo, i już meta, i już rozpaczliwe łapanie oddechu...
Sylwia przytrzymuje mi rower, gdy łapczywie piłem wodę, ktoś wcisnął mi w rękę medal - mam to, przejechałem naprawdę ciężki wyścig na zupełmnie nierozgrzanych nogach. Dumy nie ma, ale wstydu też nie - 19 miejsce na niemal setkę startujących ujmy nie przynosi.
I trasa. Parafrazując Micińskiego "i trasa - mój wróg - trasa"; trasa była fantastyczna. Spodobała mi się tak bardzo, że już kolejnej edycji wyścigu. Fantastyczna robota, i graty dla organizatorów.
A graty tym większe, że wyścig finanowany był przez Łódź - a że za darmo, to dobra cena. I dzięki temu ocena całości jeszcze lepsza.
Komentarze
Prześlij komentarz