GDY UPADNIESZ, JA BĘDĘ PRZY TOBIE - RZEKŁA PODŁOGA, CZYLI SŁÓW KILKA O MAZOWIECKIM GRAVELU

Świder i Mienia to takie rzeki, nieopodal których mieszkam, że jak dwie ryby chcą się minąć, to jedna z nich na brzeg wychodzi. Rzeki leżą bardzo blisko siebie, jednak różnią się nieco charakterem. I gdy dawno, dawno temu zorientowałem się, że chłopaki z Mazowieckiego Gravela wytyczyli trasę znanymi mi od dzieciństwa ścieżkami, zwyczajnie na starcie stanąć musiałem.
Ważnym zastrzeżeniem też jest, na czym na rzeczonym starcie, na Wilanowie się zjwiłem - na rowerze przełajowym. Z oponkami szerokości 33 mm. To ważna, jak się później przekonacie, uwaga. Od rodzinnego domu do fantastycznych singli nadświdrzańskch mam cztery minuty swobodnym spacerem, dwie minuty rowerem a pół, jak pies pogoni. I to pierwsza, duża uwaga na "plus"; mimo, że okolice znam dość dobrze (jechałem dystans sprinterski, 120 km), to trasa była dla mnie w wielu miejscach zupełnie dziewiczym terenem; a na "swoje usprawiedliwienie" mam to, że 99% moich treningów to jazdy szosowe, nie terenowe.
I już rano kawa wypita, już śniadanie zdjedzone, ostatnie nerwowe chwile na sprawdzenie roweru - i akademicki kwadrans przed czasem zjawiam się po odbiór trackera, szybkie nerwowe siku i ustawiam się na linii startu. To nie szosa - nie pcham się na sam początek grupy, tu będzie jeszcze sporo czasu na przemieszczanie się w piętnastoosobowych grupkach. Już słychać szum, już słychać wpinanie butów, ostatnie nerwowe uwagi i nieuważne słuchanie puszczającego nas Marcina, i już odpuszcza stres, towarzyszący mi przed startem - po starcie w jego miejsce pojawia się skupienie. Uwaga na tym, co istotne - czyli na jeździe rowerem. Patrzę, z kim jadę - i wiem, że w mojej grupce jest dwóch mocnych chłopaków, w mojej ocenie odskakujących poziomem od pozostałych. Jedziemy; ścieżką, potem przez most, znaną mi literalnie na pamięć, zjeżdżamy w stronę Otwocka - i tu wiem, że skupienie będzie niezwykle istotne, bo wjeżdżamy w pierwsze techniczne odcinki; ścieżka przy Wiśle, potem ścieżki przy Świdrze i Mieni. Zgodnie z założeniami; gdy wjechaliśmy w nieutwardzony teren, grupa się rozpadła - przez długi czas jechałem z dwoma kolegami, doganiając grupki, startujące przed nami. Mijanki, na singlach odczekanie, aż można wyprzedzać; mijam wirtuoza ultra Radka Rogóża, prowadzącego swoją grupkę na 250. I pilnuję się; bardzo pilnuję się z piciem, bo jest ciepło, a ubiegłoroczne odwodnienie i późniejsze, wynikające z tego przygody nie zachęcają do powtórzenia błędu. Przejeżdżam dość płynnie niewielkie piaszczyste odcinki i już wjeżdżamy - dwójka kolegów za mną - w znane mi ścieżki nad Świdrem i Mienią; jedzie się płynnie, miło i sympatycznie.
Chłopaki za mną cieszą się z pilota, znającego ścieżki, które przegrywają z naporem lasu. Lubię te ścieżki; wąskie, ciasne, z masą korzeni, z opcją wpadnięcia do rzeki, z krzakami i drzewami, których gałęzie dają plaskaczami po twarzy, z zakrętami, które da się dostrzec dopiero metr przed nim, z mnóstwem wszelkiej maści zieleniny i tolkienowskiego klimatu. Świder to większość mojego dzieciństwa, czuję się więc tam dobrze. Mijając zakręt w kierunku mojego domu rodzinnego mój autopilot powiedział co innego, niż nawigacja, ale powstrzymałem się i pojechałem dalej, ścieżką, wyznaczoną przez organizatorów. Nieco dalej Mienia; niby to dwie rzeki, tuż przy sobie, ale ich charakterystyka jest odmienna. Świder pozwala na więcej błędów; Mienia na mniej - niektóre ścieżki nad Mienią wiją się na samej dość stromej skarpie, przy samej rzece. Błąd - i kąpiel murowana.
Urocza sytuacja nad Świdrem; nawigacja pokazuje w lewo, tuż przy sobie są dwie, bliźniacze przecinki, naturalny odruch - skręcam w pierwszą; naturalny nie tylko dla mnie, bo dziesięć metrów dalej, w bramie swojego podwórka stoi gospodarz, który z uśmiechem powtarza każdemu zawodnikowi, wpadającemu do jego ogródka:"następna w lewo, następna w lewo".
I dalej w kalejdoskop zmian, w ścieżki, przeplatane asfaltami, w szutry, przeplatane gruntowymi drogami, w single, przeplatane płytami betonowymi, i już Mińsk i pierwszy pit stop - oczywiście zatrzymuję się, piję, napełniam bidony, dwa wdechy jedno siku i buty już wpięte w pedały. Lecę. Kryzysów jeszcze brak; mijam zupłnie nieznane mi miejsca, choć mieszkam blisko, ani razu nie leżę, i już widać Dąbrówkę i fantastyczne szutry na Torfach. One neutralizują moje postępujące znużenie - nie w sensie znudzenia, a zmęczenia - trasą; lubię te szutry. Zjeździłem je przez lata wzdłuż i wszerz, łapiąc niezliczoną liczbę kapci i kilka kraks.
I lecę, pilnując w zasadzie tylko samopoczucia; totalnie nie umiem jeździć na cyferkach, nie umiem skupiać się na wartościach z licznika; całkowicie je ignoruję, jeżdżę niczym Bauke Mollema, zupełnie "free", oderwany od tętna, kadencji, czy watów.
Pojawia się pierwszy kryzys; i to na paskudnym odcinku z płyt betonowych; wyprzedzałem tam jednego z chłopaków, ale musiałem się na chwilę podnieść, wyprostować, przeciągnąć - ów kolega dla odmiany wyprzedził mnie, daliśmy sobie po kolarsku po razie, i już jadę dalej; nabrać prędkości, nabrać oddechu, rozluźnić nogi, napełnić płuca; i już jadę, nawijając wstęgę ścieżek na opony; dłuższą chwilę robi się szaro-biało, pędząc przez świetlne tunele, prześwitujące przez leśne przecinki, coś z boku gwałtownie ucieka w krzaki, i już nadciągają góry; a konkretnie Góra Kalwaria.
Długi odcinek wałem, tam łapię całą grupkę, mijam, oni dżentelmeńsko puszczają mnie przodem na schody, prowadzące na most, widząc, że po prostu jadę szybciej, i .... na schodach zaliczam pierwszą i ostatnią "kraksę"; zaplątałem się we własne nogi, które o ile przyzwyczajone do jazdy, o tyle podbiegi po schodach na zmęczonych nogach są zgoła odmienną kwestią; huknąłem ręką w barierkę, przekląłem: do stu tysięcy beczek zjełczałego tranu!, przetarłem krew i lecę do pit-stopu w Czersku. Podjazd pod zamek, podjeżdżam napełnić bidony, śmiechem traktując pytanie, czy nie trzeba mnie opatrzyć, wypijam red bulla i już mnie nie ma; za sobą słyszę wymianę zdań dwóch miłych pań, mówiących "podjechał zakrwawiony, zaśmiał się, i pojechał dalej". Tak było, nie kłamią.
Z Czerska do Góry Kalwarii, tuż za nią w stronę Gassów; te ścieżki też dobrze znam, a mimo to - mylę się, i na rozjeździe ścieżka - wjazd na prom na Wiśle - skręcam w prawo do promu, zaskoczony zawracam, bo tam trasa na pewno nie mogła prowadzić; na górze zauważam ścieżkę w krzaczorach - jest! znacznik na liczniku wrócił do czarnego koloru, ja wrociłem do czerwonego koloru na twarzy ze zmęczenia, i pędzę; dokładając do pieca.
Wiem, że do mety zostało ok 10-12 km; wiem, że mogę teraz podkręcać, wjeżdżając na najsłynniejszą i nielubianą przeze mnie rowerostradę na Gassach dołączam do jakiegoś szosowego wachlarza, ale że jedzie mi się dobrze (na przełaju!) i szybko, to wachlarz wyprzedzam, i zaraz za mostkiem w lewo, i znów w lewo, i znów szuter, przecinam go trwersami, nie zwracając już uwagi na nieistotne detale; z przodu, kilkaset metrów przede mną widzę dwójkę rywali, wyprzedzam ich na torach kolejowych tuż przed wjazdem na metę, i tak - tak, to już, po czterech godzinach jazdy z minutami, podnoszę zakrwawioną rękę ku górze. W wynikach "live" jestem dziesiąty; potem na pewno spadłem o kilka pozycji, gdy jeszcze kilku koni dotarło do mety, który byłem finalnie - nie sprawdzałem. Ale na pewno byłem w drugiej dziesiątce bardzo, bardzo fajnych zawodów.
I piochy; piochy... to moja czysta ciekawość, a nie zaproszenie do dyskusji - o co chodzi z tymi rzekomo ruchomymi, wciągającymi piaskami, przez które nie da się przejechać, chyba że traktorem? O co chodzi w dyskusji, że piochów było za dużo, a te dwa metry piochu przy Wiśle to już kryminał? Wspminałem - jechałem przełajem na kapciach 33 mm. Ani razu z roweru nie zszedłem, ani razu nie "zakopałem się", ani razu nie ugrzązłem w tych ruchomych piaskach. Fakt; zgadzam się z opiniami niektórych uczestników, że Mazowiecki Gravel mógłby piochy wybetonować i pokryć czerwonym dywanem, ale ze źródeł, zbliżonych do organizotorów wiem, że plan na puszczenie wyścigu gravelowego po samych asfaltach planowany jest dopiero na 2032 rok. Pomęczymy się jeszcze troszkę z tą nieprzejezdną dwumetrową piaskownicą.
A jednozdaniowa ocena organizacji i trasy?
Będę wracał, ile razy się tylko da.

Komentarze