W BYCIU SOBĄ NAJBARDZIEJ PRZESZKADZA MI KODEKS KARNY, CZYLI RZECZ O TANDEMACH
"WIÓDŁ ŚLEPY KULAWEGO" - TAK NALEŻY ZACZĄĆ KRÓTKI TEKST O NASZYM, GÓRSKIM ZGRUPOWANIU TANDEMÓW.
Skoro tekst dotyczy osób niepełnosprawnych (my piloci jeździmy z niewidomymi i z niedowidzącymi) to na pewno będzie poważny i stonowany. Oczywiście (tu pierwszy przytyk do oka), i od razu drugi - w świecie ślepców nikt nie mówi "niewidomy". A że między ślepcami to jednooki królem jest, to opiszę ten obóz z pozycji - może nie króla - ale jednak niekwestionowanego szefa na rowerze. Bo rowerem rządzę ja, nie pasażer, a mój brat, skądinąd złośliwy człowiek, do teraz nie może rozgryźć, czy rzeczywiście jest rozsądnym rozwiązaniem, że w przypadku mojego tandemu to ja jestem pilotem tego bombowca...
Jest w Nowej Zelandii jest plaża, nosząca nazwę "90 mil". Jest długa na 55 mil (możecie tę informację zweryfikować). I to pierwsze spostrzeżenie z pierwszego, górskiego treningu. Gdy ślepy mówi ci, jedź w tym kierunku - ten podjazd ma tylko cztery kilometry - od razu bądźcie czujni jak ważka; bo ten podjazd będzie miał wszystko i wszędzie, ale na pewno nie cztery kilometry. No, chyba że o wartości werykalnej mówimy. A ja, zamiast jak na specjalistę od nizin i płaszczyzn przystało, skręciłem tam, gdzie mój indywidualny ślepy powiedział... Czternaście kilometrów. Czternaście.. Ja już po czterech miałem dosyć, po sześciu bardziej dosyć, a po dziesięciu już w ogóle dosyć. Na szczyt tego cholerstwa podjechać mi pozwoliła nie żadna siła ni wytrzymałość, a tylko i wyłącznie świadomość, że nie dam rady pod to wejść w butach kolarskich, prowadząc i tandem i mojego pasażera, który dodatkowo jest też lekko przygłuchy.
Na dziewięciodniowy obóz pojechałem z zapaleniem uszu; nabawiłem się go dwa dni przed zgrupowaniem, dostałem antybiotyk i w drogę, zdobywać szczyty na tandemie. Uszy zasłonic miałem; tak biały kitel powiedział, i pierwsze szczyty przed nami. I teraz wyobraźcie sobie; ślepy, głuchy i półgłochy - i to wszystko skumulowane w jednym tandemie... Nawet mi, człowiekowi od cynizmu i gagów, nie udałoby się wymyślić takiej ilości absurdu, jaki mieliśmy w tych górach. Ja go prawie słyszałem, on mnie nie widział i ledwie słyszał.
Przygłuchy.
Udało nam się zdobyć pierwszy, niezwykle wymagający szczyt; z dala słychać było nasz, rzężący synchronicznie oddech, z dala słychać było strzelanie łańcucha; pod górę jechaliśmy godzinę dwadzieścia, wolno, niczym ślimaki w goglach, mijał nas smętnie wolno radiowóz, przyglądając się nam z widocznym zaskoczeniem. Jechaliśmy; jechaliśmy tak długo pod górę, aż w pewnym momencie pomyślałem, że tak będę już jechał, jak ten Syzyf, do końca świata...
Dojechaliśmy. Zdobyliśmy szczyt. Płuca jak miechy, nogi z drewna. Udało się. Mój plecak mówi, że chce siku - i idzie na pobocze. A mnie po chwili coś tknęło; staliśmy na poboczu, poniżej rzeka... zatrzymałem go w ostatniej chwili przed kilkunastometrową podróżą zboczem wprost do rzeki.
Mój pasażer to człowiek już starszy, o swoich wybitnych kaprysach. Czasem przeszkadzających w jeździe. Czasem wymagających ostrego umpominania; co nie jest łatwe, jeśli mówimy również o przygłuchym człowieku. Jedziemy. Zjazd, więc szybko. Przed nami tandem, a z zatoczki po prawej przed nami rusza ciężarówka - mamy do niej jeszcze kilkadziesiąt metrów, ale w dół tandem sunie szybko, więc zbliżamy się do niej błyskawicznie. Hamuję. Mocno, zdecydowanie - by nie zrobić z paki ciężkarówki naszego miejsca garażowego. Hamuję, bo tandem też dużo waży - i zatrzymanie go z prędkości wymaga więcej czasu. Ja hamuję a mój pasażer krzyczy "nie hamuj". Hamuję dalej, bo ciężarówka coraz bliżej, mój pasażer krzyczy "po chuj hamujesz??". Odkrzykuję - czego on wyraźnie nie słyszy - "bo ciężarówka przed nami". Na co on - "tchórz jesteś jak hamujesz". Kurwa. Niewiele brakowało, bym go z tego tandemu jak z katapulty wysadził.
Kilometry pod górę. Kilometry w dół; jazda za mocnymi tandemami jest wyniszczająca - o ile jeszcze po płaskim i w dół dajemy radę, o tyle - pod górę od razu nas dystansują. Jeden z treningów, jedziemy, gubią nas pod górę, zjeżdżamy się w miasteczku - tam decyzja, zatrzymujemy się na krótki popas, bo i trening długi. Uwierzcie; 90 km na tandemie w górach daje dobrze popalić. Zatrzymaliśmy się przy deptaku - akurat przy samym patolu ochroniarzy, gdzie jedynym spośród nich bez grupy inwalidzkiej był ich pies jamnik.
Ktoś podrzuca pomysł - zjemy tu gofry, i jedziemy dalej. Zjedliśmy - wszyscy z bitą śmietaną. I jak ruszyliśmy, już chwilę później wszystkim konsumującym odbijało się i dość głośno bekaliśmy bitą śmietaną. Zgaga murowana. Nie wiem, co w tej śmietanie było, ale wrażenia słuchowe bekaniem zapewnialiśmy wszyscy przez kolejne dwadzieścia kilometrów.
Zdarzył się i nam jeden "moment". Dobry; bo tych słabych było bez liku. Na jednym odcinku, przy względnie sprzyjających warunkach, przez kilkanascie minut pociągnęliśmy grupę z wyjątkową jak na nas średnią; co wzbudziło zaskoczenie samego trenera; owszem, jeszcze w naszych starych ciałach tlą się resztki życia, ale tu był naprawdę nasz popis. I, hm, do wiadunku, po jakiś 20 minutach naszej ostrej jazdy. Bo wiadukt szybko zweryfikował prędkość naszą versus prędkość mocnych tandemów. Grzecznie zostaliśmy z tyłu, charcząc i plując śliną o posmaku bitej śmietany.
Jako że tekst jest nieautoryzowany; piszę co i jak chcę - a z moich indywidualnych wrażeń mam stamtąd i swoje indywidualne wrażenia. Góry. Mimo dziwnych spojrzeń kolegów (w większości nogi na wieszak po treningu) ja zmieniałem buty, plecak z wodą, i szedłem w góry. Przed siebie. Patrząc. Chłonąc. Doświadczać. Zwiedzać. Łazikowałem na potęgę, łazikowałem codziennie po treningu, do zmęczenia. Kilka czarnych koszulek z białymi plamami soli na plecach. Łaziłem do zmęczenia. Lubię łazic w nowych mi miejscach. A okolice Lądka mają w tym względzie dużo do zaoferowania.
Dodam jeszcze jedną uwagę, co do jazdy tandemem - waży on wraz z nami ponad 180 kg; dwóch dużych chłopców i ciężka aluminiowa rama. Jadąc takim cholerstwem w dół, zapominając o wczesnym hamowaniu, szybko można przekonać się o potencjalnych właściwościach hamowania, porównywalnych do bloku betonu, sunącego po lotnisku. Jak dla mnie - na zjazdach, które i tak nieźle nam wychodzą - bezpieczeństwo przede wszystkim. Nie mówię tego do Was; mówię do mojego pasażera, który i tak tego nie przeczyta.
I nadal, nie widząc i ledwie słysząc, będzie krzyczał "nie hamuj kurwa!"
Komentarze
Prześlij komentarz