HETMAN TANDEM CUP, CZYLI PIĘCIOETAPÓWKA RANGI UCI W LUBLINIE

Lata temu, gdy czytałem "Wyspę" Ballarda, a byłem jeszcze młodym szczylem, doznałem specyficznej epifanii - że da się być rozpaczliwie samotnym w ścisłym centrum miasta - wystarczy stać się współczesnym rozbitkiem. I każdy mój czas, spędzony z moimi ulubionymi ślepymi, daje mi więcej nauki, niż ja daję im - bo ja daję im tylko oczy, czasem odrobinę refleksu i hamulców. A oni dają mi coś, czego nie da się zmierzyć - swoją perspektywę mierzenia się ze światem. Gra słów nieprzypadkowa. Jak w "Wyspie" Ballarda. Bo dla nich detal przez nas - widzących - kompletnie niezauważalny, dla nich staje się potworną przeszkodą. Odłożony kilka centymetrów dalej numer startowy. Rozpięta agrafka. Nakrętka od bidonu. Przebywając z nimi uczę się, jak to jest funkcjonować w świecie, przykrytym wielką czapką-niewidką. A w ramach lubianych przeze mnie doświadczeń polecam Wam na czas czytania włączyć w tle "Split Screen" Kings of Leon - ten utwór towarzyszył mi przy pisaniu, niech Wam umili czytanie.
Pięcioetapówka w Lublinie - Hetman Tandem Cup - to jedyny wyścig w Polsce, który ma rangę UCI. A to i organizacja (za to odpowiada Andrzej Góźdź i tandemowy klub z Lublina - Hetman) na bardzo wysokim poziomie. Każdy aspekt jest dobrze przemyślany - tak pod kątem tandemów jak i handbików (wybaczcie, że bardziej skupię się na tandemach, bo jestem pilotem takowego - o handbike będzie przy innej okazji). I zaplecze wyścigu, zabezpieczenie, trasy - wszystko na sześć plus. Drugi raz tam byłem i jak nie wydarzy się nic nieprzewidzianego - to będę tam wracał. Bo warto. Zameldowanie, odprawa, obiad - i już w pokojach, kłując agrafkami palce podczas próby przyczepienia numerów startowych. A; oczywiście są i książki wyścigu; zobaczyłem w niej, że pierwszy etap mamy w miejscowości Dys. I pierwsze, co przyszło mi do głowy widząc jego profil to: Łot is Dys? Przecież ja i górki bardzo, ale to bardzo się nie lubimy...
Dojeżdżamy na start pierwszego etapu; chwilę zajmują przygotowania, i już stoimy z trzęsącą się nogą na starcie. I do czego przyzwyczaili nas nasi namocniejsi "tandemowcy" - Marcin Białobłocki i Karol Kopicz, czy Michał Podlaski i Kołodziejczuk Piotrek, Marek Torla i Tomek Bala - zaczęli robić swój wyścig, a pozostałe tandemy - w tym my - robimy za peleton, rzekomo goniący ucieczkę. Mówię zupełnie szczerze "rzekomo" - bo realia są takie, że mając nogi "Białego" czy "Sutka", wygląda to tak, że to oni odjeżdżają od nas, a nie my ich gonimy. Po chwili nie jesteśmy już peletonem. Jesteśmy grupetto. Na rundach kwestią tylko czasu jest, kiedy pójdą pierwsze duble. Pędzimy; łączymy się z grupą C-2 i C3 - są to rowery solowe, zawodnicy z niepełnosprawnością nogi, lub ręki. Pędzi wśród nich Zbyszek Maciejewski; zamieniamy dwa świszczące oddechy, jedno rozpaczliwe łapanie powietrza, bo ten cholerny podjazd nie chce się skończyć, jesteśmy na szczycie, gubię tam bidon i już wiem, że w gratisie funduję sobie jeszcze odrobinkę cierpienia.
Podjazdy... Na jednym z nich, cały czas w tym samym miejscu stała babcia o smutnym spojrzeniu; za każdym razem, gdy ją mijaliśmy mówiła "O mój Boże"; cóż - mimo wieku wzrok musi miec dobry, skoro przewidywała nasze bliskie spotkanie ze stwórcą... Wyraźnie wiedziała, co czuję.
Zjazdy... I tu był ten jeden element, w którym miałem coś do powiedzienia. Jestem ciężki i lekko pierdolnięty, więc zjady wychodzą mi nad wyraz dobrze; nawet jadąc w grupetto starałem się zaczynać podjazd z przodu grupki, bo zjeżdżaliśmy dosyć szybko.
Jest, w końcu jest meta; uhetani i zmarnowani schodzimy z tandemu. Niemal z niego spadamy.
Etap drugi w Garbowie; znów z podjazdem, i znów z ostrym atakiem już na samym początku etapu; zaskoczyć wszystkich (zwłaszcza Białego) próbuje Podlaski, skacze pod górę mocno, ucieka, goni ich Biały - oddalają się nam niczym żagle na horyzoncie; my od startu przechodzimyw tryb grupetto; jak wcześniej, jest walka dwóch oddzielnych peletonów, czołówka robi swój wyścig, my staramy się stracić do nich jak najmniej i nie wierzcie, gdy mówią że czas jest wartością bezwzględną - bo czas wyraźnie zwalnia na podjazdach, oddech uspokaja się na zjazdach, szarpane tempo nie sprzyja mi, gotują mi się płuca, i nadciąga sekwencja paskudnych zakrętów na zjeździe; tu czujnym jak ważka trzeba być; bo wypaść z tego zakrętu łatwo - i niestety tak się dzieje; Biały z Karolem uderzają o asfalt, co gorsza, wpadają na krawężnik, Karol po chwili jest w karetce; Marcin jest opatrywany przy karetce; dla nich wyścig się skończył. Wtedy jeszcze tego nie wiedziałem - wyszło to dopiero wieczorem - są mocno poobijani, ale bez złamań.
Niedobrze.
Za tydzień mają puchar świata w Ostendzie; pojadą poobijani, a w oddali zaczynają majaczyć już Igrzyska Olimpijskie.
Etap pod ich nieobecność wygrywa Podlaski z Kołodziejczukiem.
I przyszła chwila prawdy łamane na chwila cierpienia. Jeden dzień; dwa etapy, jeden dzień - przed południem czasówka 21,5 km, po południu start wspólny. Na czasówce zaginałem się ile się da - tylko dlatego, że lubię jeździć na czas, a nie, że poczułem się nagle jak młody Adonis; zwyczajnie lubię samodzielną walkę z czasem i trasą, bez zważania na innych zawodników. To też nie tak, że nie lubię ludzi - tylko nie lubię z nimi przebywać, więc jazda na czas idzie mi tu w sukurs. Ukończyliśmy; nie dając rady pokonać tandemu nam najbliższego. Drugi etap tego samego dnia był już jazdą na wyniszczenie; dobrze już czułem każde włokno mięśniowe w nogach, dobrze czułem kark i przedramiona. Zważcie; że nie wspominam za bardzo o samopoczuciu mojego ślepego plecaka - on po powrocie do hotelu po prostu padał na łóżko i spał w opakowaniu. Ma już swoje lata... I ma już swoje kaprysy... Ale nie zostawiłem go nigdzie na poboczu, nie wyrzuciłem przez okno hotelu, jakimś cudem udało się ukończyć z nim wyścig.
Przed ostatnim etapem w centrum Lublina - techniczne kryterium na krótkiej rundzie - nastrajam się grą na dorwanej w lobby gitarze zespołu niewidomych "Kapela Drewutnia", spać, śniadanie i na start kryterium. Dojeżdżamy tam rowerami; ciężko mówić o rozgrzewce, bo realnie to w tym momencie już tylko walczymy o przetrwanie. Trzydzieści technicznych rund, na każdej sześć wymagających zakrętów, lecimy, już lecimy, już płuca jak miechy walczą o oddech, już nogi trzęsące się łapią skurcze, już w karku piecze, bo tandem po zakrętach wymaga wykładania znacznie większej siły, niż rower solowy, już oddech staje się chrapliwą mantrą, powtarzaną za Tuwimem "żar z rozgrzanego jej brzucha bucha", już pojawiają się rozpaczliwe spojrzenia na delegatów UCI, czy oby na pewno pokazują właściwą ilość okrążeń do mety, bo iść o zakład jestem gotów, że robimy ich pół miliona i większą część wieczności. Boli. Bardzo boli. JEST! Meta pojawiła się tam, gdzie być powinna ćwierć wieczności temu. Schodzimy tracąc równowagę z tandemu. Mój ślepy od razu siada na ławce i sprawia wrażenie, jakby wpadł w śpiączkę; ja wcale nie wyglądam lepiej.
Koniec, edycja 2024 zakończona bez strat własnych, prócz ujmy na honorze i zakwaszonych nóg. Było kilka kraks. Później były nagrody, medale i zdjęcia pamiątkowe (jak zawsze trzeba pamiętać o wciąganiu brzucha).
Podoba mi się ten wyścig. Kawał dobrze wykonanej roboty - i potwierdzam to, co powiedziałem organizatorowi na miejscu - startowałem w "poważnych" wyścigach mastersów o przepaść gorzej zorganizowanych, niż ten, którzy organizują w Lublinie ślepi. Tam zdecydowanie chce się wracać.
A zajęte miejsca? Przecież dżentelmeni o miejscach nie rozmawiają.

Komentarze