CHCIAŁBY NA WYŻYNY CZŁEK, A TU CIĄGLE NIŻ. NIE UCIĄGNIE PUSTY ŁEB CIĘŻKIEJ DUPY WZWYŻ, CZYLI SŁOWO O LEGIA MTB

KILKA LAT TEMU W NORWEGII DO BANKU WPADŁ GOŚĆ Z BRONIĄ AUTOMATYCZNĄ, KRZYCZĄC BEZ SENSU POSIEKAŁ Z NIEJ SUFIT I ŚCIANY, PO CZYM WYBIEGŁ, NIE ZABIERAJĄC ZE SOBĄ GOTÓWKI. NIKOMU NIE STAŁA SIĘ KRZYWDA, A ZŁAPALNY PÓŹNIEJ W SĄDZIE POWIEDZIAŁ, ŻE PO PROSTU MUSIAŁ TO Z SIEBIE WYRZUCIĆ. WE KRWI MIAŁ SPORO AMFETAMINY.
Ja też wyraźnie musiałem coś z siebie wyrzucić... ale od początku. Jadę sobie na spokojnej przejażdżce rowerowej, bez większego planu ni celu, patrzę - a na Forcie Bema cała masa rowerzystów. To skręcam w ich stronę, by ich rozgonić, bo kto to słyszał takie zbiegowisko robić, ale że jeden z nich wyraźnie cierpiał na syndrom Tourette`a, i gdy on się odezwał to zamilkłem i stanąłem dla bezpieczeństwa za nimi.
I nagle rozległ się strzaszny CZASK!; patrzę, a to starter wystrzelił jak nie przymierzając Banderas z dwururki czyniąc w serze dziurki, więc, wystraszony, i ja zacząłem pędzić het, w siną dal. To znaczy nie siną, bo oznaczoną taśmami, wyznaczającymi trasę, sino to mi się po chwili przed oczami zrobiło. Jako że stałem ostatni w stawce szaleńców, porywających się na te diabelskie i śliskie ścianeczki, a moje plany wyprzedzania wszystkich jak leci rewidowali zawodnicy, jadący przede mną, pierwsze okrążenie zrobiłem na początku długiego ogona, co miało też swoją zaletę, bo choć trochę poznałem trasę. Jednak... cóż z walorów widokowych, gdy licznik od niemal samego startu pokazuje 175 tętna, cóż z walorów niewątpliwej urokliwości miejsca, gdy własny oddech dudni w uszach, w końcu cóż z tego, że opony mam nieco żłobione, skoro już po trzystu metrach były zapchane gliną...
I, jak ta lokomotywa, ciężka, ogromna i pot z niej spływa, jedze i sapie, dyszy i dmucha, żar z rozgrzanego jej płuca bucha, gdy mimo rozpędzenia się, złapania rytmu, jak zwykle widzę, co jest moją piętą Achillesa; a może i dwiema piętami. Nie umiem w teren, nie umiem w single, nie umiem w podjazdy gliniaste, nie umiem w techniczne kombinacje zakrętów na zjazdach; nie jeżdżę tego. Nie trenuję takich tras, tej zimy dla przykładu moją największą techniczną trudnością były wiraże na torze, a to, co lubię też jeździć - przełajem po nie aż tak technicznych ściankach - nijak ma się do tego, co na Fortach Bema.
Tam jest literalnie wszytko, czego nie lubię i czego nie umiem. I gdy już zaczęły mnie wyprzedzać nawet ślimaki w goglach, nieco odżyłem, przyspieszyłem... i na chwilę stanąłem, gdy zobaczyłem jednego z kolegów, który sprawdzał twardość drzewa swoim ciałem. Przegrał w tym starciu, zatrzymałem się więc sprawdzić, czy drzewo całe - to przecież zabytkowy park! - ale że lecieli już na miejsce dendrolodzy - czytaj "ratownicy" - to pojechałem dalej. I klasyka gatunku stała się faktem; na odcinku szutrowym, nie aż tak krętym, byłem w stanie wyprzedzać, bywało że i dwóch zawodników w jednym podejściu, ale nieco później serwowali mi zemstę na zimno, wyprzedzając mnie na tych cholernych i grząskich niczym ruchome piaski podłożu, gdzie koła zapadały mi się tym szybciej, im mocniej kręciłem...
Dobrze, że na trasie (jako widzowie i fotografowie) byli koledzy - Andrzej, czy Bartosz (on wykonał zdjęcia, ilustrujące ten tekst), zaś znacznie gorzej, że na trasie też byli inni, znacznie mocniejsi koledzy, ale jako rywale - Daniel, Łukasz czy kilku innych speców od tego typu wyścigów...Tak dla zobrazowania, gdzie ja przy nich na osi X jestem - Danielo dla przykładu waży 30 kilo brutto (z rowerem od razu podaję) więc on te podjazdy pokonywał śpiewająco. Moja zaś masa nieco pomagała mi w zjazdach, ale co najwyżej w kolejnym przeformowaniu moich i tak powybijanych już zębów, więc przesadzać za bardzo nie chciałem. I uwaga - sam nie wiem, czy do Was bardziej, czy też do mnie samego... Starajcie się przynajmniej z grubsza poznać trasę, po której przyjdzie Wam śmigać. Na Fortach dla przykładu jest jeden "hopek", taki pół metra - ale znajdujący się na dole dość szybkiego zjazdu. O rany, jak mnie tam wystrzeliło w powietrze, to własne kolana przy uszach zobaczyłem, a pikowanie kojarzyło mi się bardziej z Piknikiem w Góraszce, niż z kolarstwem... Cud, jaki pozwolił mi się utrzymać na rowerze wynikał chyba tylko z faktu, że stał tam fotograf, i nie chciałem, by chłop padł ze śmiechu... Ostatnie okrążenie, ostatni ból, ostatni wysiłek i wiesz, że zaraz będziesz mógł odetchnąć, ostatnie szarpnięcie rowerem i... JEST!; w końcu meta.
Dotarłem. Nie wygrałem. Nie przegrałem. Na pewno wygrałem sam ze sobą; bo od początku do końca jechałem w tętnie, przekraczającym 170... A wiedzcie, że dla mnie to dużo. Bardzo dużo. Na koniec ciekawostka. Gdy latałem po tej trasie, miałem dość dużo "flashbacków" z dzieciństwa. Myślałem. I przypomniałem sobie. Byłem już tam. Jak miałem 14 lat. Ścigajac się o przełajowe mistrzostwo Warszawy w młodzikach. Zająłem wtedy drugie miejsce, a to tylko dlatego, że niedaleko przed metą wypięło mi się przednie koło, i do mety leciałem pieszo, z rowerem w ręku - na ostatnich stu metrach wyprzedził mnie zawodnik z drugiego miejsca. I niewiele później nastąpił mój 24 letni całkowity rozbrat z kolarstwem.

Komentarze

Popularne posty