PONOĆ BŁĄDZENIE JEST CECHĄ LUDZKĄ, CZYLI RZECZ O MAZOWIECKIM GRAVELU 2023

Zdziwienie, które pojawiło się na trasie Mazowieckiego Gravela - by od razu nie potęgować napięcia, którego nie ukończyłem - porównać mogę tylko do zdziwienia sprzed paru lat, gdy we wrześniu znalazłem w plecaku szkolnym córki kanapkę, którą to zrobiłem jej przed wakacjami... Reszty możecie się domyśleć. Poniżej kilka moich subiektywnych spostrzeżeń z Mazowieckiego Gravela, w którym odważyłem się wystąpić, mimo zapieku ud z zakończonych dzień wcześniej Mistrzostw Polski Masters w jeździe na czas. Cóż; chłopaki z MG robią dobrą robotę, starają się, więc ciężko nie wystąpić, gdy impreza odbywa się niemal na własnym podwórku. I na to rzeczone podwórko wróciłem niestety na tarczy po ledwie 150 kilometrach jazdy. Jak do tego doszło? Stanąłem na starcie MG250 dzień później, niż powinienem (po otrzymaniu zgody od MG), bo zwyczajnie bardzo zależało mi na starcie w MP na czas, a terminy się nakładały (dystanse rzędu 500 zostawiam dla specjalistów w tej dziedzinie, np. Cezarego "U", Radka "R" itp, czyli tych, którzy liczniki rowerowe włączają dopiero po 200 km jazdy, bo te wcześniej pokazują im tętno może i właściwe - ale w odniesieniu do wypoczynku, a nie wielogodzinnego wysiłku). Oni są zwyczajnie z innej planety, ja za nimi mogę co najwyżej torby z ubraniami nosić. Pojechałem więc czasówkę w Sokołowie, potem zmiana roweru i Mazowiecki Gravel ot tak, by się dobić po całości. Picie jest, kilka żeli też, jadę na lekko, bo plan zakładał pokonanie trasy w ok. 10 h, z zastrzeżeniem, że jak zobaczyłem czas Kamila "K" - 8 godzin z hakiem, to zbladłem nieco; bardzo wysoko zawiesił poprzeczkę. Oczywiście takiego czasu w ogóle nie brałem pod uwagę. Kamil jest zwyczajnie bardzo mocny, ja jestem zwyczajnie bardzo stary, jedno z drugim nie idzie za bardzo w parze. Za nim też mogę co najwyżej buty na zmianę nosić. Jeśli bym go dogonił. Co może pójść nie tak, na nie ekstremalnie wymagającej trasie, bez przedzierania się przez dzikie haszcze i bez gigantycznych przewyższeń? Otóż można pobłądzić. I można też... ale o tym za chwilę. Tracker - też nauczony doświadczeniem Kamila z ubiegłego roku - zabrany i nie zostawiony na stoliku, niewielkie śniadanie mości się w żołądku, o 7 ruszam w trasę z tzw. "mostku zakochanych" na Wilanowie, który jeszcze dziwnym trafem nie zawalił się pod ciężarem zawieszonych na nim kłódek. Pierwsze kilometry to zwykłe wciąganie się w jazdę; do mostu, do Wisły, dalej wzdłuż niej po dość dobrze znanych ścieżkach, kierunek na Nieporęt. Te miejsca niczym nie zaskakują, bo znam je dobrze, nie ma co się rozglądać, ale i nie ma co za mocno deptać, bo nogi lekko nieświeże po czasówce, a i świadomość niesamowicie wyżyłowanego czasu Kamila nie nastraja pozytywnie do rywalizacji. Co jakiś czas lekko mży, ale za to miejscami jest trochę błota. Też i wieje, ale za to miejscami wiatr naciąga ciemne, deszczowe chmury. Ścieżka wzdłuż Wisły, przjazd na jej drugą stronę - tu tęskne spojrzenie w prawo, bo dom niemal wyłania się zza zakrętu, zjeżdżam na ścieżkę bezpośrednio wzdłuż Wisły. A na niej, jak przystało na niedzielny poranek, piesi, szukający drogi do domu po sobotnich imprezach, psy, obowiązkowo wyprowadzane bez smyczy, rowerzysta, jadący lewą stroną ścieżki, kilkanaście leżących hulajnog, czyli nic, co by jakkolwiek zaskakiwało. Jadę, trzymając nieprzesadzone tempo, bo nad ambicję wyraźnie wysuwa się zdrowy rozsądek (hm... ja i zdrowy rozsądek to klasyczny przykład oksymoronu...) bo przecież jazdy przede mną jeszcze około dziesięciu godzin. Co jakiś czas kręcę filmik; tu też przemawia świadomość, że jedyne, co realnie mógłbym wygrać na MG, to konkurs organizatorów, czy to na film, czy tekst, bo wyniki czysto sportowe są zdecydowanie poza moim zasięgiem.
Uskakuję przed wędką, niesioną przez wędkarza - co oczywiste i naturalne - w poprzek ścieżki. Mija trochę czasu, mija też cały Tarchomin, przestrzeliłem jeden zakręt, jadąc kilka metrów za długo "na pamięć", zawracam, lecę dalej wzdłuż Kanałku Żerańskiego, który na pewnej płaszczyźnie okazał się być prawdziwym kanałem... Z oddali bowiem zauważyłem wysiadającą z autobusu całą radosną grupę emerytów i rencistów, z których każdy, bez wyjątku, poruszał się ze wspomagaczami - kule, laski, balkoniki, wózki i wszystko to, czym da się zastawić bardzo wąską na tym odcinku ścieżkę. Cóż to był za slalom, cóż to były za uniki... przetykane całą serią moich "przepraszam, przepraszam" i ich "Zosiu, miły pan, uważaj", po czym pani Zosia, uważając, za wskazane uznała podniesienie kuli do góry, w jakimś wyraźnie niezrozumiałym dla mnie geście uprzejmości. Kula lekko tylko zahaczyła o kask, minąłem darmowych opiekunów wnucząt, i wypuszczając powietrze, poleciałem dalej. Kanalik Żerański nad ranem to też klasyka gatunku, o której aż nie chce się rozwodzić; ludzie, masowo wyprowadzający psy na poranną toaletę, czyniący to bez użycia smyczy. Tu pogonił mnie pierwszy z nich - psów, nie właścicieli - przy naturalnym i równie klasycznym okrzyku "on nie gryzie". Za każdym razem, gdy słyszę to skrajnie idiotyczne zdanie, mam ochotę zawrócić, ugyźć właściciela psa, rzucić swobodnie "ja też nie gryzę" i pojechać dalej, wypluwając resztki tkanek miękkich. Kolejne kilometry, kolejne kwadranse jazdy, kolejne łyki z bidonu. Czas, co jest jego immanentną cechą, leci. Samochód na ścieżce też nie dziwi, mijają kolejne kilometry, oddech się nieco zagęszcza.
Gdzieś za Nieporętem zaczynają się sekcje leśne; tu muszę przyznać, że bardzo, ale to bardzo spodobała mi się proporcja pokonywanej trasy; idealnie dobrane odcinki bocznych asfaltów, przetykane duktami leśnymi. Płyty betonowe przetykane odcinkami kamienistymi. Nic eksremalnego, żadna nieprzebrana knieja, boczne drogi, a i nawet przeloty przez podwórka na wsi. Minęły dwie godziny jazdy; lasy przeplatają się z bocznymi asfaltami, ścieżki leśne przeplatają się ze ścieżkami rowerowymi, drogi powiatowe przeplatane polnymi. Co jakiś czas pada lekki deszczyk, nie przeszkadza on w jeździe, w jednej ze wsi mijam fantastycznie kojarzącą się informację przy drodze nieopodal stadniny koni - "uwaga konie - zwolnij", który to koniecznie chciałbym przesłać Kamilowi, by się był uprzejmy do niego zastosowac :-)
Jadę, co jakiś czas popijam z bidonu, izo smakuje dziwnie. Co, jak się zaraz okaże, miało swoje następstwa. To mazowsze, płaskie jak stół, ciężko tu szukać podjazdów, za to da się znaleźć najróżniejsze przekroje terenu; jest i woda, najróżniejsza flora i fauna (na bocznych odcinkach nie raz spotkane sarny, kaczki z małymi i autochtoni z winem), i niestety psy, ganiające samopas. Pierwszym właśnie większym stresem były dwa takie hałaśliwe kundle, które goniły mnie z ambicją, predestynującą je do wyścigu hartów, gdyby nie ich karłowatość, ale zdecydowanie nadrabiały animuszem i wytrzymałością biegową. Jak mnie przegoniły przez dobre dwa kilometry, to moje, przy czym nieco mniej zabawnie się zrobiło, gdy z utwardzonej ścieżki wpadłem w kopny piach; tu moja prędkość stała się odwrotnie proporcjonalna do prędkości psów, więc w ruch musiała pójść zawartość bidonu.
Mija kolejna godzina, mijają kolejne łyki, wjechały już pierwsze żele. I gdzieś przy 120 kilometrze przyszło do pierwszego kryzysu; jeszcze nie mojego, ale nawigacji - ta nagle, z uporem godnym lepszej sprawy, zaczęła mi krzyczeć, że jestem poza szlakiem. I z maniakalnym zacięciem kieruje mnie w jedynym kierunku przeze mnie wysoce niepożądanym; czyli przez rżyste pole. Zawracam raz, zawracam drugi; nie mogę nigdzie zlokalizować ścieżki. Tracę czas, nerw rośnie, kilkukrotnie przejeżdżam odcinek, na którym się przestałem dogadywać z nawigacją; mimo chęci, żadnej dróżki znaleźć nie mogę. Cóż; wbijam w pole, kto wie, jaki złośliwy pomysł mogli mieć organizatorzy; ale nim nie da się jechać, bo ściernisko podmokłe i orane, więc orła wywinąłem już po kilku metrach próby przebijania się. Prowadzę rower. Idę na czuja, patrząc na mapę, gdzie pojawi się wytyczona trasa; i tu trawersuję po prostu w stronę widocznego nieopodal lasku. Gdzie twardziej, próbuję jechać; tam znów w wózek wkręca się tona zielska, czyniąc ją zupełnie bezużyteczną, tracę czas, tracę mnóstwo czasu, idąc, przebijając się przez wszystko, co zielone, zawracam, bo płot, ponownie zawracam, bo rzeczka; tej zabawy w polny labirynt jest już prawie pół godziny.
Za chatą, za widocznym za nim młodnikiem, była... rzeczka. W końcu, przebiwszy się przez młodnik, w oddali za rozpadającą się chałupą wyłoniła się piaszczysta dróżka. Nie mając wyboru, idę w jej stronę. Dotarłem, czasu przy tym tracąc co niemiara. Ponowne wygrzebanie kilogramów z wózka, przerzutki i kasety, ta nadwyrężona po bliskim spotkaniu ze szprychami ledwie działa, jadę dalej, korzystając tylko z trzech przełożeń. Sto trzydziesty kilometr; samopoczucie coraz słabsze, siły mocno nadwątlone, i jeśli ktoś kiedyś Wam tłumaczył, że kolarstwo to sport dżentelmenów, to kłamał przeokrutnie. Pierwsze torsje złapały mnie bowiem kilka kilometrów później; nie ma sensu analizować teraz, gdzie i jaki błąd został popełniony; moje przygotowania i treningi to jedna wielka improwizacja, nie idę zgodnie z żadnym planem treningowo-aprowizacyjnym, więc i o błędy łatwo. A wiedzcie, że wymioty zmęczonego organizmu nie wróżą raczej nic dobrego. Mimo to próbowałem jechać dalej; w zasadzie bardziej po to, by zmniejszać odległość, dzielącą mnie od cywilizacji, ale z kilometra na kilometr było coraz gorzej, pojawiło się przepiękne zjawisko zaklętego kręgu. Im bardziej szarpało moim żołądkiem, tym więcej musiałem popijać, a im więcej popijałem, tym bardziej mnie podbijało. Tak, kolarstwo to nie jest bajka; "zdrowy rozsądek" i sucha analiza doprowadziła do prostego wniosku - czas się wycofać. Za dwa dni kolejne starty rangi mistrzowskiej - tym razem jazda na czas tandemów przed rozpoczynającymi się MP zawodowców w Ostrołęce, za kolejne trzy dni - też przed zawodowcami w Ostrołęce - start wspólny naszych tandemów. Zszedłem z roweru na 150 kilometrze trasy. Wyraźnie odwodniony, ale - co najważniejsze - zadowolony. Tym razem wróciłem na tarczy, ale: nie zgubiłem trackera, leżałem tylko raz, psy pogoniły mnie ledwie trzy razy, ledwie też raz huknąłem kolanem w sterczącą gałąź, co zostawi kolejną niewielką szramę na bogatym ornamencie mojego ciała. A ponoć to szramy właśnie najlepiej piszą naszą historię. Bardziej na MG ucierpiała duma, niż ciało, ale to też dobrze. Bo wrócę na kolejną edycję. I tyle. Bez nastawień, bo i po co; i tak życie pisze nam nieprzewidziane scenariusze, nie ma się co nastawiać na nic konkretnego, a brać i cieszyć się z tego, co życie nam daje. Chłopaki z Mazowieckiego Gravela; robicie to dobrze. Róbcie tak dalej.

Komentarze