JAK Z SAMOBÓJSTWEM; NAJGORSZY JEST TEN PIERWSZY RAZ

 


To ponoć jest jak z samobójstwem; najgorszy jest pierwszy raz


Jak tylko zobaczyłem pierwszy raz nazwę „Szuter Master” w głowie zagrało: „mamy cię!”; wiedziałem już, z jakim wyzwaniem zmierzyć się musi Master of disaster na kolejnym etapie swojej walki o kontrakt w INEOS Grenadiers


Dwa lata – uśredniając, jeśli miesięcznie włos rośnie o centymetr, to w czasie mojego dwuletniego niejeżdżenia na rowerze powinny urosnąć aż o 24 centymetry. Nie urosły, ale za to te resztki wyraźnie posiwiały… Aż, o tyyyyleee czasu nie jeździłem na rowerze. A skoro zacząłem, to, jak na zatwardziałego samotnika przystało, uznałem że pora się przełamywać, i wystartować w jakiejś niewielkiej grupce. Na pierwszą po dwóch latach dziewictwa rowerowego wybrałem (po sprawdzeniu roweru na Gravel Folks Czerwińsk) porządną wyrypę szutrową, bo a) nie posiadam roweru gravelowego, b) nie jeździłem nigdy ustawek gravelowych, c) gravel został stworzony kiedy nie jeździłem na rowerze, więc byłem kompletnie nieświadomy powstania takiego wynalazku d) start miał mieć miejsce na dalekiej suwalszczyźnie, czyli w miejscu w którym mogłem bezkarnie spalić się ze wstydu po zajęciu spodziewanego ostatniego miejsca, bo nikt mnie tam nie miał prawa kojarzyć. I tak też było, wystartowałem całkowicie incognito, co okazało się być doskonałym rozwiązaniem, bo pierwszą leśną część drogi przejechałem z wypiętym przednim kołem.

Suwalszczyzna piękna jest i basta. Smętny sentymentalizm poprzeczkę podnosi, bo tam właśnie – w Suwałkach – wygrałem ze trzysta lat temu jeden z fajniejszych wyścigów szosowych, ale nie o historii dziś, a o sprawach bieżących. Na suwalszczyznę wybrałem się z rowerem przełajowym, nawet napompowanym, ale jak się okazało – z niedopiętym zaciskiem przedniego koła, co mogło zniweczyć plany startowe zanim się na dobre rozpoczęły. Jak z tym samolotem; każdy startujący na początek leci nisko, potrzebuje czasu, by się wzbić w przestworza… tak to sobie tłumaczę, że z zastępami silnych dwudziestolatków to może i wygrać mógłbym, ale rzeczone dwadzieścia lat temu…

Ad rem. Szuter Master. Zapisałem się na trasę długą; jak zwiedzać piękne tereny, to nie ma co rozdrabniać się na trasę 50 km, jedziemy od razu z grubej rury.

Odnalezione miejsce odebrania pakietów startowych, pierwsze nerwowe spojrzenia, bo na starcie staję po dwóch latach wyścigowej posuchy, z zaskoczeniem spoglądam na profil trasy – 170 km i przewyższenie rzędu 1,7 km – to mnie bardziej zmroziło, niż dystans, przecież ja przyzwyczajony jestem do mazowieckich przewyższeń (17 metrów dziennie, i to jak jednego dnia pokonam Agrykolę i wiadukt kolejowy na Marsa… 1700 metrów przewyższenia pokonuję mniej więcej w pół roku, tak co by rozjaśnić Wam ogląd sytuacji i moją opinię w temacie podjazdów).

Start wyznaczony na ósmą – nie dopowiem, że rano, co by nie umniejszać niczyjej inteligencji, wstałem oczywiście pół do piątej, nie wypiłem kawy bo o niej zapomniałem, nie polubiłem się z pająkiem, o, taaaaakim wielkim i już przebieram się w całkowicie incognito strój, by mnie nawet najbliższa rodzina nie poznała.

Dojazd na miejsce startu, pobrany tracker, zawinięta komuś kawa, odsłuchany protokół bezpieczeństwa (pilnować trakerów, ble ble, uważać na siebie i na samochody, ble ble, jak ktoś zapomni i padnie w lesie to bez trakera truchła nie znajdziemy przez miesiąc, ble ble).

Już drżą ręce, już pić się z nerwów chce, już nóżka chodzi niczym na weselu w takt Martyniuka; fajnie, żeby też taką siłę kręcić miała później, niż tylko dygotać z nerwów na starcie. Chętni do startu z pierwszego szeregu? Jasne!; wiedząc, jak reaguje większość na zaproszenie do tańca na początku imprezy od razu się wpinam i skaczę pod baner, ze mną ustawia się pięciu misiów – zwracam uwagę, że znacznie bardziej wyjeżdżonych, niż ja, i już rozlega się nie strzał, a okrzyk startera.

Turn on tryb przetrwania. Charakterystyczne strzały zatrzasków wpinanych butów. Widzenie tunelowe. Ten stan znam, nawet w miarę lubię; z trybu „stres, na co mi to było” przechodzę w tryb „walki o przetrwanie” – nie mylić z walką z rywalami, to się zupełnie nie pokrywa.

Ruszamy. Szybko – aż za szybko – dostrzegam różnicę w jeździe dwójki przede mną; startują jak na szosie, od razu gaz, uderzenie w pedały, aż zatrzeszczało i od razu wiem dwie rzeczy. Albo są tak piekielnie mocni, albo aż tak mocno przeszacowali swoje siły, że na 6 godzinny wyścig wystrzelili jak z procy (by nie trzymać Was w niepewności; tak, wiedzieli co robią, szli po podium jak po swoje i nie brali jeńców). Ich odpuściłem, bo taką jazdę i owszem, wytrzymałbym na szosie samej, ale nie w ciężkim terenie. Pognała dwójka, za nią jeden kolejny z przytupem, a przy mnie zostało jeszcze dwóch rozrabiaków i ja, Jarząbek, początkowo rozglądający się, co jak gdzie i kiedy.

Tu miejcie na uwadze, że trzaski – mimo odjazdu mocnych – nie ustały; nadal coś trzeszczało i łupało. Pierwsze kilometry to szosa i jeszcze nie przesadnie ciężki teren, jadę ja, dwóch towarzyszy, i jadą też trzaski i łupanie; to nie ustaje, co zaczyna powodować mój lekki dyskomfort; przecież jak awaria, to lepiej zatrzymać się jeszcze w pobliżu cywilizacji, niż być znalezionym po miesiącu jako pozostałości po posiłku wilków gdzieś w bezkresnych, suwalskich borach i kniejach…

Wjeżdżamy w cięższy teren; podjazd, zjazd, singiel, kamienie, korzenie, podjazd, kamienie… zaczyna się prawdziwy taniec, oddech staje się cięższy, ból w udach staje się wyraźniejszy, coś przykuwa moją uwagę przy przednim kole.

Dyndający, niczym chorągiew na wietrze, zacisk koła – macha się i wierzga w te i we w tę radośnie jak szatan na karuzeli. Trzaski i stuki to moje przednie koło, obijające się jak buty w wirującej pralce o uchwyt widelca.

Tętno w ułamku sekundy sięga wyżyn, jelita się prostują a zęby zaciskają; przecież jak na zjeździe musiałbym podrzucić gdzieś przednie koło, to lądowałbym już bez niego, a co za tym idzie, to pewnie i bez zębów i części żeber a być może i obojczyka, gdzie mógłbym później zaśpiewać w rytm „la cucaracha” w roli kastanietów używając własnych zębów.. zmroziło mnie mniej więcej tak, jak wysokość dopłaty, którą jakiś czas temu oberwałem z urzędu skarbowego..

A że zęby dwa mam już wstawiane, wiedząc z czym to się je - w ułamku sekundy wykonałem ratujący życie, a przynajmniej zęby, rowerową adaptację manewru Heimlicha, hamując i wrzeszcząc (hamując dla siebie, wrzeszcząc do dwóch kolegów, którzy mogliby nie przewidzieć, że ktoś na zjeździe będzie hamował, więc za uprzejme uznałem, by ich uprzedzić), wyhamowałem, zapiąłem zacisk, przetarłem czoło – niekoniecznie w tej kolejności, trzęsącą się nogą nie byłem w stanie trafić w zatrzask, w końcu ruszyłem dalej.

Po pewnym czasie, jak już nabrałem w płonące płuca powietrza, a noga przestała się trząść jak galareta ze stresu, rozkręciłem się i podjąłem rękawicę, by jednak dojechać od mety w całości; acz patrząc przez pryzmat trasy, przygotowanej przez złośliwych organizatorów, wcale nie było to takie oczywiste.

Wszyscy przecież wiedzą, że trasy rowerowe powinny być bezwzględnie płaskie (kto i po co wylewa asfalt na podjazdach, jak to spływa przecież wszystko?) i najlepiej proste, jak w ryj dał, by minimalizować ryzyko upadków, a kilometraż nie powinien przekraczać 15 km jednorazowo, bo potem to się człowiek poci i zapalenia płuc dostać może.

Cóż; organizatorzy pomyśleli sobie – jak Wy na suwalszczyznę, to my Wam ją pokażemy z każdej możliwej strony, i tak też zrobili – z perspektywy roweru obejrzałem ją wnikliwie, i – w razie bym nie wiedział z książek – to już wiem, że piękna suwalszczyzna składa się z: szutrów, pól, lasów, wąwozów, jezior, płyt betonowych, kostki brukowej, nowych ścieżek rowerowych, starych ścieżek rowerowych, kniei, łąk, pastwisk – i podjazdów, podjazdów i podjazdów, a to wszystko przemierzaliśmy na coraz bardziej oblepionych kurzem rowerach.

Też dostrzegliście ten paradoks, że niezależnie od miejsca jazdy, to nigdy liczba podjazdów nie sumuje się z liczbą zjazdów? Pod górę jest zawsze więcej…

Po pierwszych 20 kilometrach miałem już dosyć i puszczałem parę uszami, po kolejnych 20 utwierdziłem się w przekonaniu, że musiało im się omyłkowo wydrukować zbędne zero w opisie trasy, i powinno być jej nie więcej, niż 17 kilometrów; mając w nogach ledwie 40 kilometrów czułem się jak po mazowieckich 120 kilometrach, a tu jeszcze nawet półmetka nie widać.. Widać za to dobrze było już ledwie dychające moje pęcherzyki płucne na kierownicy.

Podjazdy kamieniste bardziej i mniej, zjazdy piaszczyste, przeprawy trawiaste i ścieżki widokowe nad jeziorem. Single i przeprawy leśne. Przeskoki przez tory kolejowe i przejścia nad zagrodą polną. Szpaler krowich pastuchów i krowie puste spojrzenia, i łany kukurydzy, czy innej zieleniny.

Trasa była utkana walorami jak dobra kasza skwarkami; jedyne, czego na niej brakowało, to chwili uspokojenia oddechu.

Nasze dwa paśniki ustawione były na 60 i 120 kilometrze; ten drugi migał mi już nieco przed oczami; nie była to pustynna fatamorgana, tylko efekt zmęczenia jazdą; dało się i podjeść, i napoić i usłyszeć – w mniemaniu aprowizatorów – dobre słowo, czyli „już teraz z górki, tylko 43 kilometry do mety” – no wtedy odezwały się we mnie uśpione krwiożercze instynkty – tylko?? Przecież ja samochodem przy takiej przeprawie robię dwa przystanki na siusiu, a co dopiero rowerem… gość uchylił się z refleksem przed lecącą w niego skórką arbuza, więc w sumie rozstaliśmy się w przyjaźni (bo nie trafiłem) i poleciałem dalej.

43 kilometry do mety. Już z górki.

Ja mu kiedyś pokażę, co to znaczy z górki, jak zabiorę go na zawody staczania krążka sera żółtego ze wzgórza Cooper`s Hill w Anglii i tam, jak porobi za goudę, zobaczy, co to znaczy z górki.

Ci złośliwcy, miast puścić ostatnie 43 kilometry po autostradzie asfaltowej, dawaj znów nas wszystkich w lasy, pola, wzgórza i doliny i szpalery pokrzyw. Nogi pieką, płuca dudnią. Nadgarstki, katowane wybojami przez sześć godzin, wyją niemym krzykiem, kark od dźwigania ka-ka-kasku piecze coraz bardziej, a dupsko… no, o tym, co przeważnie przemilczane, rozpocząć można by poboczny wątek opowieści… Jeśli kiedyś przez przypadek siedliście na wypełnionej Domestosem muszli, która nagle eksplodowała, a macie bujną wyobraźnię; niech to wystarczy Wam za opis doskwierania tyłka po 170 wyboistych na suwalszczyźnie.

Po milionie kilometrów wyłonił się niebieski dmuchaniec. Meta. Przekroczenie jej było powodem do nieskrywanej satysfakcji. Pierwszy start po dwóch latach. Miejsce – nieważne.

Udało się. Rower dał radę, jeździec nieco mniej, ale też wytrzymał.

Ocena Szuter Master? Nie oceniam, nie ja jestem od tego, ja natomiast podzielić bym się mógł tylko swoimi małymi wnioskami.

Jeśli ja mam zaistnieć z większym przytupem na kolejnej edycji Szuter Master, to Was tam musi nie być, bo po co mi mocniejsi ode mnie rywale na bardzo trudnej trasie?

Nie jedźcie, lub przynajmniej nie jedzie na nie tych trzynastu, co dotarło na metę wcześniej, niż ja – Wy jedźcie sobie gdzie tam chcecie, byle gdzie indziej, niż ja będę.

Słabszych ode mnie; zapraszam bardzo, bardzo tłumnie. Warto, byście zobaczyli, jak się robi zawody, jak się robi trasę.

Słabszych, oraz debiutantów. Dlaczego? Bo i mi towarzyszyła niewiasta, jeżdżąca na rowerze od (sic!!) dopiero trzech tygodni. I owa niewiasta pokonała swoje pierwsze 50 kilometrów po szutrze właśnie na Szuter Master Suwalszczyzna. Jam, jako "prowadzący" ową niewiastę czuję się, całkowicie zasadnie - dumny. 


I niezbędne, wymagane konieczne post scriptum, bo pęknę jak nie napiszę.

Jedzenie. Bufet. Kucharz.

Najlepsi z najlepszych.

Przyznam się, bo ponoć szczerość w cenie.

W kolejce stałem cztery razy.

Na wynos wziąłem, po kieszeniach upchnąłem.


Komentarze