Relacja z Polish Bike Tour - Wschód 1000 okiem zawodnika

Kojarzycie ten charakterystyczny zapach unoszącej się nad ranem lekkiej mgły nad rozgrzanym jeszcze asfaltem?… Gdy z mgły wyłania się zarys ledwie widocznych koron drzew, i jedyne, co rozprasza ciszę, to szum zmęczonych rajdem opon…a jedyne, nad czym się zastanawiasz, to czy mgła jest zjawiskiem atmosferycznym, czy też wytworem twojej zmęczonej jazdą wyobraźni...


Relacja z najdłuższego etapu Polish Bike Tour – Wschód, 1000 km prowadzących przez najdziksze, najsurowsze, a zarazem – najpiękniejsze zakątki wschodniej Polski. Fot: Organizator PBT

Odległości, mierzone wypitymi bidonami. Kilometry, stające się dniami. Ból, stający się stanem naturalnym, z którym uczysz się zaprzyjaźnić. Minuty, stające się dniami. Kropla potu, wcześniej niezauważana, obecnie doprowadzająca do szału.

I gdy rower, o który dbasz miesiącami, czyścisz i zwracasz się doń po imieniu, chcesz zwyczajnie wy….rzucić do rowu, zadając sobie po raz setny znane każdemu kolarzowi pytanie: „i na co mi to było?”; choć czasem przybiera ono nieco bardziej złowieszczą formę, zaczynającą się tak samo, ale w miejsce „co” wystawiane jest zasadne określenie, ale w odniesieniu do pierwszorzędnych cech płciowych męskich, i z tego też powodu nie wypada mi go w tym miejscu zacytować.

 

Ostatnie dni przed rajdem to mieszanka ekscytacji, zniechęcenia, bezsenności i planowania. Tyle, że jak zaplanować to, co z założenia jest nie do zaplanowania? To jest ultra, tu wszystko może pójść nie tak; wszystko zweryfikuje nawijana na koła wstęga szos i bezdroży, których akurat na Wschodzie 1000 nie brakuje. Na miejsce startu w Gdańsku dojechałem, jak przystało na PKP, lekko spóźniony, i już na miejscu rozpocząłem polowanie na właściwego kompana do jazdy, mocno wierząc w często powtarzane, że w parze ponoć łatwiej. Odczuwany przed starem stres powoduje, że zaczynam nagle dostrzegać sens w bzdurnym skądinąd twierdzeniu, iż „każdy startujący jest zwycięzcą”, bo przecież nawet dziecko wie, że startujący jest tylko startującym, a zwycięzcą może być tylko jeden. Szybki przegląd stanu posiadania, krótka lista zaowocowała całe szczęście ptaszkiem „check” przy każdej pozycji i już ustawiamy się na starcie.


Ów, rozpoczynający się strzałem startera jak na klasycznych westernach w samo południe, zgromadził nas na Błoniach Sopockich; i choć ślad GPS jasno pokazywał destynację w Bieszczadach po przeszło tysiącu kilometrów, to na starcie umysł wypierał, że wybieram się w tak długą – najdłuższą w życiu – trasę. Pewnik za to był jeden.

Będzie bolało.

I, choć zaburza to suspens i zdradza zakończenie; rzeczywiście – bolało.

Rozejrzałem się po kolegach – rywalach – szaleńcach ultra. Jedni stratują po rekord, inni by przetrwać, jedni zapakowani niczym na wczasy, inni jadą niemalże na żywioł, prawie całkowicie pozbawieni bagażu. W głowie przebrzmiewa echo piosenki „i co ja robię tu, ale już za późno, by racjonalnie wytłumaczyć sobie, że nie po to wydajesz pieniądze na startowe, by uciec z ringu, nim padnie pierwszy cios.

 

Acz uczciwie przyznać trzeba, iż poczułem nagłą inklinację, by udać się w z góry upatrzonym kierunku, gdzieś bardzo, ale to bardzo daleko stąd… wystrzał startera przerwał deprymujące rozważania, umysł skupił się nad kontrolą nóg, by się wpięły w zatrzaski, nogi skupiły się na pracy, a ja skupiłem się na rozpoczynającej się nowej przygodzie.

Początek rajdu, to klasyczne ustawianie się, szukanie miejsca w grupie, szukanie właściwego objazdu by wrócić na wytyczoną uprzednio trasę, zwracanie uwagi na światła, przejścia dla pieszych oraz, choćby pobieżnie, na znaki drogowe.

 

Tak, w zasadzie rozgrzewkowo, na krótkich wymianach zdań, układaniu się na rowerze, współpracy z grupą mija pierwsze 130 km; pokonane w zasadzie na świeżości, i bez większych przygód, wartych wzmianki na tym etapie.

 

Do przystanku na stacji benzynowej zmusiła mnie susza, atakująca z zaskoczenia moje bidony; na tym etapie doszło do rozłąki z moją pierwotną grupką; tankuję bidony, ładuję węgle w postaci nieśmiertelnych hotdogów i ruszam na Olsztyn.

Próba zdobycia Olsztyna z marszu nie była jednak możliwa; przed wjazdem do miasta nawigacja zaczęła meandrować, kluczyć i zbaczać z głównej trasy; miałem tam zaplanowany nocleg, więc wjechać tam musiałem; udało się to dobrze po godzinie 20. Prysznic, jedzenie, zakupy, krem na tyłek, szybki sen i już o 2.30 nad ranem ruszam w trasę. 



Etap Olsztyn – Białystok, 190-459 km

Rozkręcam nogi, gdy jeszcze ciemno, zimno i wszędzie daleko; przedzieram się kilometr po kilometrze przez mgłę; na dwie godziny zakładam nawet deszczówkę, choć z racji tego, że nie odprowadza potu, mokry jestem i tak od środka. Pojawiają się pierwsze irytacje, pierwsze negatywne myśli. Staram się utrzymać skupienie; wymagane w czasie jazdy przez cały czas, ale w nocy staje się to jeszcze ważniejsze, po drodze mijam borsuka; przyglądam się jemu a on mi. Łypiemy na siebie spode łba; przynajmniej tak mi się wtedy wydawało.

 

Słońce, co ma w swojej immanentnej naturze, zaczęło w końcu wstawać; przywitałem dzień o 4:30 kierując się w stronę MORu (miejsca odpoczynku rowerzystów).

 

Na miejscu, najwyraźniej obudzona odgłosami, ze leżącego śpiwora wychynęła potargana głowa innego zaspanego cyklisty, a za nią reszta ciała; poznałem – to jeden z kompanów PBT, szukał chwili wytchnienia, ja mu ją zaburzyłem, co sprawiło, że praktycznie do końca trasy staliśmy się towarzyszami i jechaliśmy ramię w ramię.

 

Rzut oka na okolicę o piątej nad ranem w dżdżysty i mglisty dzień przywołuje skojarzenia ze scenografią filmów post-apokaliptycznych; dookoła, po horyzont – totalna pustka, jak w alternatywnym świecie, który jednak przegrał z pandemią. Przeszedł mnie dreszcz; dlatego zjadłem batona, by nie marudzić, poprawiłem jogurtem z płatkami, popiłem zawsze skutecznym odrdzewiaczem marki Cola i ruszyliśmy w dalszą drogę.

 

Trasa, by nas nie zanudzić, przeszła w bardziej pagórkowaty etap, co znacznie zwiększyło ilość inwektyw w jej kierunku, ale napoczęta niedawno współpraca z kolegą ze śpiwora układała się na ten moment bardzo dobrze; oczywiście byłem od niego znacznie mocniejszy, ale rowerowa solidarność zmuszała mnie do trzymania się rozsądnego i właściwego rozwiązania, jakim jest jazda w duecie; mimo wszystko średnia zaczęła znacznie spadać; wmawiam sobie, że jazda w ogóle może sprawiać przyjemność, zgoła odmienne mają w tym temacie zdanie moje pośladki, ale to w końcu ja decyduję, a nie one.

 

Jedziemy. Obrót po obrocie. Powtarzalność. Zajawki zmęczenia, stagnacji i nudy, przełamywanej skokami adrenaliny, ekscytacji i radości, że to się dzieje naprawdę. Jadę najdłuższą trasę w życiu.

 

Mijamy jeziora, mijamy lasy, mijamy amerykańskie wojsko pod Orzyszem, koło południa zaczyna się robić bardzo gorąco, słońce pali zmęczone ciała, pot skrapla się na twarzy, bidony stają się coraz lżejsze.

 

Gdy na 390 kilometrze dojechaliśmy do Biebrzy, decyzja mogła być tylko jedna; idziemy się wykąpać, w efekcie na rowery wracamy znacznie odświeżeni i pokrzepieni wpływem chłodnej kąpieli.


CDN

Komentarze