POZA ZAMACHEM WYJAZD KENNEDYCH DO DALLAS BYŁ UDANY, CZYLI RZECZ O ŻTC W MIŃSKU MAZOWIECKIM

Początek rywalizacji; później było tylko... szybciej Fot: ŻTC Bike Race 


Po ostatnich i - jak w tej "Niekończącej się historii" - perypetiach ze zdrowiem i odsyłaniem od gabinetu do gabinetu szukając co i dlaczego się schrzaniło, wybrałem się na ŻTC w Mińsku Mazowieckiem z jednego, bardzo racjonalnego powodu. Miałem bowiem zapewniony transport na miejsce i z powrotem. 
A pojechałem w jednym, jasno doprecyzowanym celu. Przejechać jedną rundę honorową za grupą (na tyle oceniałem swoje samopoczucie) i wycofać się z wyścigu. Złe samopoczucie i niepewność co do - nadal - nieustalonej diagnozy, a za to kilku podejrzeń lekarzy - nie sprzyja potęgowaniu wysiłku fizycznego. 

Założenie było jasne - zero szaleństw, bezpieczny przejazd w grupie jednej rundy i adios, schodzę z trasy. Czuję się źle, przy obciążeniu organizm protestuje, jedzenie i picie na rowerze jest niemożliwe. I ów plan był nawet do zrealizowania, gdyby nie jedna błędna decyzja - by się nie ścigać, nie należy włazić na to dwukołowe cholerstwo... 
Ustawiony w ostatnim szeregu startowym objaśniam komu się da, że jadę tylko honorowo; bo po dwóch dwóch wyścigach wiem, że szans na "normalną" jazdę zwyczajnie nie mam. 
Nerwówka; dwie minuty, słyszę powtarzane te same żarty, minuta; czuję gęstniejącą atmosferę, sam rzucam swoje odwieczne "widzimy się cali w takim samym składzie na mecie", i ruszyliśmy. 
Jak z fajerwerkami, strzelającymi w nocnej ciszy; choć się ich spodziewasz i tak cię zaskakują; sygnał sędziego zawsze jest zaskoczeniem, choć czeka się na niego, już buty wpięte (zawsze wychodzi to słabiej, niż na dowolnym treningu), już się rozpędzamy, widzę ostatnie kliknięcia na licznikach. Bo jak to - wyścig bez zapisu? Wolne żarty... 
Pierwszy skok idzie sto metrów od mety, nie reaguję na niego, trzech kolegów odjeżdża; obstawiam, że szans nie mają, bo nie ma w nim nikogo, kto taki długi odjazd by wytrzymał, przejeżdżamy przez całkowicie wyłączone dla nas z ruchu miasto, i wjeżdżamy w drogi serwisowe przy ekspresówce, i choć od startu mija ledwie chwila, dzieje się jak w kalejdoskopie. Nerwica natręctw w kilkudziesięciu bidonach swoje robi, co chwila ktoś ucieka, ktoś odpada (tego rzecz jasna nie widzę, pilnując grupy, dowiaduję się dopiero później) ktoś się przewraca, dzieje się dużo. Skoków i kontr bardzo dużo, w "normalnych" warunkach brałbym udział w tej zabawie, ale że te "normalne" nie są, to jadę grzecznie w grupie. Acz jedziemy dość szybko... i zastanawiam się, kiedy stanie się coś, co uniemożliwi mi dalszą, mocną jazdę. Jednak kolka czy wymioty na razie się nie pokazała, mamy w nogach już kilka ładnych i szybkich kilometrów, przed peletonem kręci duet, a główna grupa jest mniejsza niż na początku i nieźle rozciągnięta.
Nagle, kompletnie niespodziewanie, coś zawiało, coś się namieszało, coś niewyjaśnionego nastąpiło. Bo ja tylko zakręcił... 
Znalazłem się przed peletonem. Sam. Za plecami ucieczki. Jako że nie lubię wypuszczać okazji z rąk - "bierz zawsze to, co wyścig daje" - poleciałem sam. Kręciłem z przodu solo dłuższą chwilę (jak się później okazało, przez jakiś osobliwy zbieg okoliczności w tym miejscu ustrzeliłem KOM`a), ale że z przodu uciekał Grzegorz z Active, to w końcu moją pogoń - ze smutkiem, jak później przyznał - zlikwidował równie mocny Tomek z Active. Chwilę schowałem się w koła, łapiąc oddech... 
... i zwiałem znów. Nie mam na razie tej mocy, jaką mieć powinienem, nie mam tej wytrzymałości, jaka po tak przepracowanej zimie być powinna, więc wiedziałem, że za takie skoki przyjdzie mi srogo zapłacić...
...ale po to to robię. Dla ucieczek, nie pucharków, dla gonitwy za królikiem... 
Znów złapał mnie Active, ale co pojechałem solo - to moje, co płuc przepaliłem - to moje, co igieł w udach poczułem - to moje. Ostatni skok oddałem ledwie kilka kilometrów przed metą; jechaliśmy już w niewielkiej grupie, przed nami ucieczka, więc nie zamierzałem na ostro włączać się w sprint, bo i po co?...
Sprint. Tu wyjątkowo niekorzystnie wyglądała końcówka; o ile cała trasa, wytyczenie pętli przez część zamkniętego miasta, liczna obstawa trasy zgrywało się perfekcyjnie, tak już od rozgrzewki wiedziałem, że sekwencja trzech rond pod sam koniec trasy zbierze srogie żniwo. I tak też było w rzeczywistości.. O ile wejście w dwa pierwsze ronda dawało się "przelecieć" w miarę szybko, o tyle ostatnie, ze 300 metrów od mety, było węższe... i tam też koledzy się hurtowo wykładali...
Po ataku na ostatnich kilometrach - doszli mnie rzecz jasna - troszkę łapałem powietrze uszami, jadąc gdzieś na czołowych pozycjach w grupie. Dwa ronda przeszły bezboleśnie i dojechaliśmy do trzeciego...
... na którym trzech kolegów zgruzowało się tuż przede mną... ostre hamowanie pozostałych na rowerach, wytraciłem prędkość do zera, oczywiście musiałem się wypiąć próbując utrzymać równowagę, szybki rzut oka na kolegę, który przerwał łańcuch między słupkami na chodniku i polecieliśmy na finisz. Ilu się dało, tylu wyprzedziłem na ostatnich 300 metrach, po czym zawróciłem i chodnikiem wróciłem do pokiereszowanych kolegów; całe szczęście - poobijani - ale cali... Zająłem 11 miejsce; czyli nie to, które warto w ogóle wspominać.
Nigdy nie byłem i nie zostanę zwolennikiem nadmiernie technicznych końcówek. Nie ma opcji; przy walce o pozycję przed samą metą, gdzie nagle wszyscy jadący ostatnie 80 km w grupie chcą znaleźć się na jej przedzie, zawsze zaowocuje większym lub mniejszym chrobotem karbonu po asfalcie..
Wolę finisze bez ostrych utrudnień, najlepiej lekko pod górkę, bo wówczas prędkości nie są tak szatańskie... jak się później dowiedziałem, na tym rondzie praktycznie w każdej grupie była jakaś kraksa.
A przed sekwencją rond, na szerokiej i lekko wznoszącej się trasie dojazdowej - było idealne miejsce do finiszu... to tak tylko lekka sugestia na przyszłość...
Choroba nie pozwoliła mi skutecznie odjechać, za szybko odcina po ostrym wysiłku, ale starać się będę na pewno.
Leczyć też. 




Komentarze

  1. Ijak zdrowie? Jeżeli leczenie trwa to życzę udanej rekonwalescencji licząc na dalsze wpisy.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz