PO TYM WYŚCIGU SAM NIE WIEM, CZY BARDZIEJ CHCIAŁEM NAPIĆ SIĘ WODY PRZEZ "O", CZY PRZEZ "Ó"

Ukończyliśmy. Wzajemnie sobie pomagając. Bo wcale nie pucharek za 1,49 jest najważniejszy. Fot: Ewa, ŻTC Bike Race 

Nie tak dawno temu zmuszony byłem wrócić do domu pociągiem - oczywiście mając przy sobie rower i będąc odzianym w adekwatny do przerwanego treningu strój. Wsiadając do pociągu biletu nie kupiłem, bo przecież przy kontrolerze wsiadłbym na rower i gromko awanturowałbym się, że, do cholery, wcale nie jadę pociągiem, a rowerem. 

Tak mniej więcej się czułem w czasie deszczowego wyścigu w Rawie Mazowieckiej; jakbym jechał gdzieś obok niego...
A tak naprawdę jego pra-początku dopatrywać mogę się już poprzedzającego go wieczoru...
Lapidarnie, bo nie ma nad czym się rozwodzić. Zaczęło się od pozbycia się treści żołądka tą samą drogą, którą rzeczona treść się tam dostała, co spowodowało długotrwałe i nic nie wnoszące rozmowy z muszlą klozetową oraz późniejsze uczucie silnego pieczenia w przełyku. A bylem trzeźwy, jak - nie przymierzając - Babe, świnka z klasą. Uznając  logicznie, że zjedzenie czegoś innego spowoduje taki sam, hałaśliwo-gulgoczący efekt, odpuściłem jedzenie, wypiłem szklankę wody, czując jej smak dwa razy, bo oczywiście wróciła na powierzchnię równie szybko, jak się tam dostała i położyłem się spać. 
Rano - powtórka z rozrywki, nie byłem w stanie utrzymać niczego w żołądku. Pojechałem na wyścig tylko dlatego... w zasadzie sam nie wiem - bo miałem jak się - wyjątkowo - tam  dostać? Bo nie chcę odpuszczać, nawet jak nie idzie? Że zwyczajnie inaczej nie potrafię?
Rawa przywitała nas deszczem i silnym wiatrem, więc już sama rozgrzewka była bardzo niemiła. Potem potoczyło się szybko; nerwowe rozmowy z kolegami, odwiedziny krzaków, by pozostawić tam zjedzony chwilę wcześniej banan i już stoimy na starcie. Wiedziałem, że jadę się tylko przejechać, zrobić kilka kilometrów w wyścigowym tempie, póki utrzymam tempo peletonu. Na głodnego i z wymęczonym żołądkiem - szans na ukończenie rywalizacji nie widziałem żadnych. I tak też zapowiedziałem na starcie, że robię rundę honorową i zjeżdżam do boksu.
W peletonie wytrzymałem 60 km (do kraksy na którymś z zakrętów, po której grupa się podzieliła), jadąc nawet w miarę zgrabnie, czujnie, trzymając się właściwych miejsc w peletonie.
Jednak gdy już po 60 kilometrze zacząłem próbować gonić główną grupę; żołądek i nogi odmówiły posłuszeństwa. Zacząłem zwracać wypitą chwilę wcześniej wodę, w sumie ciesząc się, że pada ulewny deszcz... do 90 kilometra, do mety, dojechałem w towarzystwie kolegi, cieszącego się, że "na niego poczekałem". Poczęstował mnie nawet żelem, co okazało się też być szczytem marnotrawstwa czy też zbędnej rozrzutności, bo żel, chwilę po zjedzeniu, wylądował na asfalcie, zmuszając mnie do kolejnej serii paroksyzmów kaszlu. Osłabłem. Zaczęły mnie chwytać potężne skurcze, często kaszlałem, byłem koszmarnie wręcz zajechany.
Spróbujcie sobie wymiotować w czasie jazdy rowerem, a będziecie wiedzieli, czemu lata temu Justin Bieber stał się sławny po wyjątkowo widowiskowych wymiotach na scenie w czasie koncertu.. w czasie jazdy "śpiewałem" kilka razy prawie jak on, acz mam od niego znacznie krótszą grzywkę.
To tyle, co mogę powiedzieć o tych koszmarnych, wymiotujących 90, deszczowych, kilometrach.
Wyścig ukończyłem. 
Tyle i aż tyle. 
Za metą, gdy rozmawiałem z kolegami, z daleka zobaczyła mnie koleżanka. Powiedziała, że jestem zielony. Dosłownie zielony.
I to było dobre podsumowanie wyścigu, bo tak też się czułem.
Zielony. 

Edit: teraz czeka mnie kolejka kilku mniej i jeszcze mniej sympatycznych badań



Komentarze