WIĘCEJ POLICZKÓW MÓGŁBYM NADSTAWIĆ TYLKO OPUSZCZAJĄC SPODNIE, CZYLI RZECZ O BREVECIE

Jeszcze spokój, jeszcze relaks... po czym zaczęła się przeszło 200 km batalia, przegrana nie z własnej winy 


Mówcy motywacyjni, których zresztą pozytywnego nastawienia chronicznie nie cierpię, namawiają ludzi do wierzenia w takie bzdury, jak na przykład "chcieć to móc". Mówią coś o dążeniu do celu, pokonywaniu przeciwności i tym podobnych andronów, zakładających najwyraźniej, że na wszystkie zewnętrzne czynniki mamy wpływ. Przykładów na to, że "chcieć wcale nie znaczy móc" mogę podać bez liku, ale skupię się na jednym, stanowiącym kanwę tego wpisu. Na złapaniu gumy na 192 kilometrze trasy, gdy do mety zostało mniej, niż 20 kilometrów, a żaden z dwóch nabojów do pompowania nie wywiązał się ze swojej teoretycznej roli. 

Ot; na Brevecie w Pomiechówku rozegrałem własną wersję rosyjskiej ruletki; z rzeczonych dwóch nabojów żadnej nie zadziałał. I by nieco podkręcić dramatyzm sytuacji; tylko jeden z tych naboi był mój - drugi dał mi kolega z grupy, w której jechaliśmy, i jeszcze nie udało mi się dojść, który kolega - bo ów nabój chciałbym zwyczajnie zwrócić. Znaczy się nowy, a nie "ów" wystrzelony, co prawda ślepakiem, na zawodach.
Tak o to, w skrócie, wyglądało zakończenie rajdu na 192 kilometrze trasy. Skoro zakończenie już znacie; to jeszcze dwa słowa o początku, w tym moim świecie na opak, i już mamy temat zamknięty.
Brevet. Pierwszy raz startowałem w imprezie, organizowanej przez Randonneurs Polska. 
Z tradycyjnymi problemami z logistyką - brak samochodu nieco utrudnia przemieszczanie się z rowerem - dotarłem na miejsce, i już się melduję. Nie musiałem się zapisywać - to za mnie załatwił organizator. Chwile rozmowy z obsługą, z powoli nadciągającymi kolegami i koleżankami- i już szykujemy się do startu.
I w tym momencie całkowicie - nasza piątka chłopaków z Retro, oraz ja - zmieniliśmy założenia. Bo pierwsze brzmiały - jedziemy jako pierwsi. I robimy swoje. Ale - po chwili zastanawiania się - padło "jedziemy jako ostatni" i tak też uczyniliśmy. To spowodowało, że od samego początku musieliśmy gonić pozostałych. Ruszyliśmy ze znacznym opóźnieniem, złapaliśmy szyk i ... zaczęliśmy gonić.
I tak przez pięć i pół godziny. 
Znaczy - wyprzedzaliśmy większość kolegów w ciągu znacznie krótszego czasu, bo Tomkowi się  pomyliło, że to wyścig na jedną milę, i tak też, z przytupem ruszył.
I nie chciał przestać. 
Przez prawie sześć godzin. 
A wiedzcie, że wiało. Wiało tak, że przy analogicznych wichurach majtkowie przywiązują się do relingów, że ten kaganek, niesiony pod strzechy pod nie nie trafia, bo strzechy z chałup dawno zerwało, że nawet owce, do halnego zwyczajne, w panice pazury w glebę wbijają, w obawie przed odegraniem roli mini Zeppelinów. Wiało tak, że nawet mazowieckie sosny o płytkim ukorzenieniu legły pokotem, a banery reklamowe znikały w przestworzach niczym namiastka zerwanych ze sznurków latawców. Wiało tak, że w kilku momentach, jak byłem na zmianie, to mimo że kręciłem  do przodu, to jechałem do tyłu. Wiało tak, że jak sięgnąłem po bidon, to wiatr wywrócił go przez ustnik na lewą stronę. 
Cóż; i - jak to u mnie w standardzie - katastrofa nastąpiła po 192 kilometrze. Huk; obręcz uderza o asfalt, rozerwało dętkę. Zjeżdżam na pobocze, próba szybkiej wymiany....
....
i resztę już znacie.
Do mety, delikatnie podirytowany, dojeżdżam w samochodzie organizatora. 
A naprawdę wściekły tak, że na miejscu - przy akompaniamencie dziwnych komentarzy i okrzyków - szybko się uwijam, żegnam z tymi, którzy byli, i wracam.
To kolejny start, storpedowany przez usterkę techniczną. To boli; bardzo boli. Mając za sobą 192 km, pokonane w dzikim, szalejącym dosłownie wietrze, i w naprawdę porządnym tempie, gdy już witał się z gąską... gdy mieliśmy naprawdę wysoką średnią, gdy mieliśmy już 90% zawodników za sobą, a przed nami tylko ultra-tuzy ultramaratonów...
Kląłem. Tak, kląłem.
To boli tak - utracony wysiłek - jak niespodziewane stracenie czegoś cennego. Bardzo cennego. 
A że w tym zaczynam się specjalizować, to szczęki zaciskałem do samego wieczora.
I co z tego, że Brevet to bardziej dobrze zorganizowana zabawa, bez nacisku na wynik, jeśli wysiłek w niego włożony, był zaiste piekielny, i cały poszedł w gwizdek?
Tak; to boli. 
Boli, i jasno pokazuje, w jakim ciemnym miejscu można skatalogować to koszmarne "chcieć to móc". 


Komentarze