KULT NAGRAŁ "WSTYD", JA NA SWÓJ "WYSTĘP" OKREŚLENIA JESZCZE NIE ZNALAZŁEM...

Wbrew pozorom to zdjęcie najlepiej oddaje całokształt mojego stanu podczas wyścigu ŻTC w Grójcu. Jestem w tle - idę. IDĘ. Rozumiecie? Niedługo później też jechałem IDĄC... fot: Ewa ŻTC Bike Race


No excuses, bez szukania wymówek, tłumaczeń czy usprawiedliwień. Bo tu się nic nie da usprawiedliwić, nic wytłumaczyć, nic wyjaśnić. Ot, kolarsko-ludzkie imponderabilia. 
Cóż; nawet najlepszy sufler nie podoła zadaniu, gdy aktor dupa

Skończyło się szybciej, niż się zaczęło; pierwszy "poważny" start sezonu i od razu bardzo poważne, wielce tragicznie rokujące... danie ciała. Co gorsza, to nawet sam przed sobą nie jestem w stanie wyjaśnić, co się stało, że się zes..... 
Bo gdyby guma - jak tydzień temu; jakieś wytłumaczenie jest. Bo kontuzja, brak formy, nie przepracowana zima - jakieś wytłumaczenie jest. Bo kraksa, zagapienie się gdzieś z tyłu peletonu, czy też jakikolwiek wypadek losowy; byle jakie, ale jakieś wytłumaczenie jest. Zepsuty pulsometr też nic nie tłumaczy. 
Pierwszy start ŻTC wcale nie miał miejsca w Grójcu; w żadnym wypadku. Mój pierwszy ŻTC tego roku miał miejsce w moim własnym Waterloo. I tam też, jakże olśniewająco pięknie, poległem. Wróciłem nawet nie na tarczy, bo także i tej zabrakło. Zabrakło nawet worka pokutnego i popiołu do posypania głowy, bo to już chyba nie te czasy. Uczciwie powiedzieć można, że wcale nie wróciłem, bo tam też zwyczajnie ...umarłem. Jak nigdy. 
Jak nigdy od trzech sezonów. Nie poległem tak nawet w pierwszym swoim starcie szosowym przed  trzema laty, gdy grupa odczepiła mnie mniej więcej pięćset metrów po przekroczeniu linii startu. 
Bez znaczenia wszelkie rozmowy przed startem, jakie mam plany (nie skompromitować się słabo by brzmiało). Bez znaczenia uwagi, że "o, będzie ucieczka", bo może i była, tyle że na tył peletonu. Rzeczona kompromitacja, mająca jednego negatywnego bohatera - mnie - była na tyle litościwa, że nie trwała jakoś straszliwie długo. Wpełzłem w mysią dziurę i zastanowię się, czy chcę z niej w ogóle wyjść. Lub dać się komuś wyciągnąć. 
Krótko i zwięźle; bo budowanie napięcia do przedwczesnego strzału ma mniej więcej tyle sensu, jak  zamykanie wrót gorzejącej stodoły. Na wietrze. Pod nieobecność strażaków. 
Chłodno, krótka rozgrzewka, start honorowy. Chwila nerwowego wyczekiwania i już, już ruszamy. Pierwszy odcinek idzie piekielny ogień; wszyscy nabuzowani, wszyscy chcą się pokazać, błysnąć, zaakcentować pracę, wykonaną zimą. Gnam i ja. Lecimy jakby gonili nas przedstawiciele handlowi, zanim dobrze złożę się w drugi zakręt, już odjeżdża trio. Łapią paręnaście metrów przewagi, widzę, że idą zmianami, jest szybko. Zaczyna się robić nerwowo. Z lewej z piekielną mocą atakuje Grzesiek; znam te jego ataki, odpala swoje nitro w i chwili zyskuje przewagę. Goni trójkę a z grupy głównej - już porwanej, boczne wiatry grójeckie robią swoje - odrywa się kolejna trójka, czy czwórka i gonią awangardę. I tu jeszcze, do 10 km, nic nie zwiastowało dramatu, bo jechałem w tej goniącej i odjeżdżającej z peletonu czwórce. 
Tak; bolało, piekło, była piękna zadyszka, kolka, było rozpaczliwe łapanie tchu i wycie ud; ale to odczucia nie odbiegające od podobnych z innych ucieczek. Był kryzys, było naciąganie i dudnienie w uszach. Było tradycyjne "i na co mi to", "weź się za bierki, chłopie". Odskoczyliśmy od peletonu. Trójka przed nami na mniej więcej tej samej odległości. Peleton za nami. Nasza czwórka - piątka (zawahałem się, bo gdy dudni w uszach, udach i sercu nawet liczenie do pięciu staje się problematyczne). 
Mijamy 20 kilometr, idzie naprawdę szybko mimo  piekielnych podmuchów bocznego wiatru. 
Gdzieś na 25-27 km zatrzymują mi się nogi. Ot, tak; zwyczajnie się zatrzymują. Jak ten króliczek Duracell. Baterie wypadły. Nagle-się-zatrzymały. Kolka. Ból. Brak oddechu. Dudnienie nawet w oczach, te widzą tylko wielokolorowe plamy. Nieświadomie zjeżdżam na wąski szuter miedzy asfaltem a rowem. Jakoś utrzymuję się, wjeżdżam na asfalt - ale wyłącznie inercyjnie. Nie jestem w stanie kręcić nogami, to, co zjadłem przed startem teraz na siłę wraca do góry. Bezwładnie opieram się o kierownicę i ...  wstrzymuję oddech. Bo kolka jest tak silna, że łapię go malutkimi łyczkami, rozpaczliwie walcząc o przetrwanie. 
Nie ma mnie. Zwyczajnie mnie nie ma, nie istnieję. 
Nogi bolą jakbym zrobił tysiąc przysiadów trzymając na barkach wszystkie grzechy świata, są i skurcze, chwilę piekielnie się trzęsę. 
Między barwnymi plamami przed oczami spoglądam w rów. Patrzę, gdzie jakiś przepust, by w niego łbem nie trafić. 
Nie spadam jednak, choć może by tak było lepiej. Zawsze jakieś wytłumaczenie. 
Kompromitacja staje się faktem. 
To tyle w temacie przepracowanej sumiennie zimy...
W tym krześle jest dziura, powiecie? Nie, to po prostu toaleta....

Komentarze