GDY POD KONIEC DESZCZOWEGO TRENINGU GONI CIĘ GOŚĆ Z WIELKIM PSEM...

Żal było wklejać zdjęcie otwierające z ulewy, bo to traumatyczne... wolę to, zdjęcie z pierwszej przełęczy Otztaler Maraton w Austrii,  240 km, na który to trzeba być wylosowanym z puli zapisanych. A ja wiem, że jak tylko będę miał finansową możliwość pojechania tam, to wylosowany do puli startowej będę na pewno... 


LADA MOMENT I KRUCJATĄ USTANOWIĘ SWOJĄ WALKĘ Z WŁAŚCICIELAMI PSÓW, PROWADZAJĄCYMI JE BEZ SMYCZY. MOWA RZECZ JASNA O WIELKICH PSACH, NIE O KURDUPLACH, UCIEKAJĄCYCH NA WIDOK MAŁEGO KOTA. W CIĄGU OSTATNICH CZTERECH TRENINGÓW POGONIŁY MNIE TRZY PSY, WIĘC SIŁĄ RZECZY NIECO MI SIĘ ULAŁO... 

Jest zima, więc musi padać ulewny deszcz, i to trzy ostatnie dni z rzędu. Wracam z treningu usyfiony, utytłany, mokry, zziębnięty, piasek chrzęści wśród wstawianych zębów – przemoczony nawet nie do skóry ale do samej powięzi, generalnie – standard ostatnich dni. Dojeżdżam do bramy osiedla, i już w tym momencie jedyne, o czym myślę, to tylko umyć rower i w końcu się przebrać, bo woda z butów wylewa się wierzchem od ledwie ostatnich 60 kilometrów, gdy nieopodal słyszę krzyk: - „Pan poczeka chwilę!”; i biegnącego zaraz za krzykiem gościa z psem, wyłaniającego się spośród drzew. 
Rozglądam się szybko; nikogo w pobliżu, musi chodzić o mnie. Błyskawiczna ocena, czy chce lać, czy coś innego, ale że wyraźnie widać, że podcięty, do tego uśmiechnięty, z dłonią pozbawioną palców otwartą w moją stronę, więc uznałem go za niegroźnego. Psa też, bo na smyczy (tu gość od razu zyskał plusa). Poza tym kojarzyłem z literatury, że Indianie, wystawiając otwartą dłoń w stronę wroga okazywali dobre zamiary, bo wierzyli, że na wnętrzu dłoni mieszkają duchy ich przodków, czy jakoś tak, uznałem to też za dobrą monetę, przeskakując w pamięci cały rozdział późniejszego palenia na stosie rzeczonych wrogów, więc na gościa – koło pięćdziesiątki i w spożyciu i w wieku – po prostu poczekałem.
Podbiegł. Przedstawił się. I od razu zaczął mówić – dużo mówić. Że mnie często widzi jak jeżdżę. Że przygląda się, jak wracam i wyjeżdżam. Że jeżdżę, bez względu na pogodę. Że też by tak chciał. Że jest pod wrażeniem (nie doprecyzował co prawda, pod wrażeniem czego jest). Pytał, czy jestem zawodowcem, czy żyję z tego. Gość był wyraźnie podniecony. Wyraźnie zachwycony. I świadom tego, o czym mówi – bo rzeczywiście, dokonane przez niego obserwacje mojej osoby pokrywały się z rzeczywistością. Powiedział gdzie mieszka. Że jak był mały to też jeździł, bywał często u p. Litwinienki (znana postać polskiego kolarstwa, niedawno zmarły Andrzej Litwinienko w kolarstwie siedział całe swoje życie, był zarazem moim pierwszym trenerem; to jemu właśnie zawsze na początek sezonu Poland Bike oddawany jest hołd przez kilku kolarzy – ostanie lata to m.in. Grzegorz Wajs, kilku chłopa, i ja). Dość szybko przestał jeździć, zapił, ucięło mu po pijaku palce, później już nie jeździł.
Gość mi kibicuje.
Rozumiecie? Gość, przeszło pięćdziesięcioletni, mieszkający w pobliskiej ruderze, przepijający życie.
Potok słów; całkiem nawet zbornych, wyskakiwał z niego przez ładnych kilka minut.
Zaskakujące i nieco … osobliwe przeżycie…
Mam kibica?...
Z drugiej strony, czym tak naprawdę się różnimy? 
Dzieciństwo; on jeździł, ja jeździłem. 
Dorosłość, on nie jeździł, ja nie jeździłem. 
Starość; ja wróciłem do jeżdżenia, on...



Komentarze