GDY POD KONIEC DESZCZOWEGO TRENINGU GONI CIĘ GOŚĆ Z WIELKIM PSEM...
LADA MOMENT I KRUCJATĄ USTANOWIĘ SWOJĄ WALKĘ Z WŁAŚCICIELAMI PSÓW, PROWADZAJĄCYMI JE BEZ SMYCZY. MOWA RZECZ JASNA O WIELKICH PSACH, NIE O KURDUPLACH, UCIEKAJĄCYCH NA WIDOK MAŁEGO KOTA. W CIĄGU OSTATNICH CZTERECH TRENINGÓW POGONIŁY MNIE TRZY PSY, WIĘC SIŁĄ RZECZY NIECO MI SIĘ ULAŁO...
Jest zima, więc musi padać ulewny
deszcz, i to trzy ostatnie dni z rzędu. Wracam z treningu usyfiony, utytłany,
mokry, zziębnięty, piasek chrzęści wśród wstawianych zębów – przemoczony nawet
nie do skóry ale do samej powięzi, generalnie – standard ostatnich dni.
Dojeżdżam do bramy osiedla, i już w tym momencie jedyne, o czym myślę, to tylko
umyć rower i w końcu się przebrać, bo woda z butów wylewa się wierzchem od
ledwie ostatnich 60 kilometrów, gdy nieopodal słyszę krzyk: - „Pan poczeka
chwilę!”; i biegnącego zaraz za krzykiem gościa z psem, wyłaniającego się spośród
drzew.
Rozglądam się szybko; nikogo w pobliżu, musi chodzić o mnie.
Błyskawiczna ocena, czy chce lać, czy coś innego, ale że wyraźnie widać, że
podcięty, do tego uśmiechnięty, z dłonią pozbawioną palców otwartą w moją
stronę, więc uznałem go za niegroźnego. Psa też, bo na smyczy (tu gość od razu
zyskał plusa). Poza tym kojarzyłem z literatury, że Indianie, wystawiając
otwartą dłoń w stronę wroga okazywali dobre zamiary, bo wierzyli, że na wnętrzu
dłoni mieszkają duchy ich przodków, czy jakoś tak, uznałem to też za dobrą
monetę, przeskakując w pamięci cały rozdział późniejszego palenia na stosie
rzeczonych wrogów, więc na gościa – koło pięćdziesiątki i w spożyciu i w wieku –
po prostu poczekałem.
Podbiegł. Przedstawił się. I od
razu zaczął mówić – dużo mówić. Że mnie często widzi jak jeżdżę. Że przygląda
się, jak wracam i wyjeżdżam. Że jeżdżę, bez względu na pogodę. Że też by tak
chciał. Że jest pod wrażeniem (nie doprecyzował co prawda, pod wrażeniem czego
jest). Pytał, czy jestem zawodowcem, czy żyję z tego. Gość był wyraźnie
podniecony. Wyraźnie zachwycony. I świadom tego, o czym mówi – bo rzeczywiście,
dokonane przez niego obserwacje mojej osoby pokrywały się z rzeczywistością. Powiedział
gdzie mieszka. Że jak był mały to też jeździł, bywał często u p. Litwinienki
(znana postać polskiego kolarstwa, niedawno zmarły Andrzej Litwinienko w
kolarstwie siedział całe swoje życie, był zarazem moim pierwszym trenerem; to
jemu właśnie zawsze na początek sezonu Poland Bike oddawany jest hołd przez
kilku kolarzy – ostanie lata to m.in. Grzegorz Wajs, kilku chłopa, i ja). Dość
szybko przestał jeździć, zapił, ucięło mu po pijaku palce, później już nie
jeździł.
Gość mi kibicuje.
Rozumiecie? Gość, przeszło
pięćdziesięcioletni, mieszkający w pobliskiej ruderze, przepijający życie.
Potok słów; całkiem nawet
zbornych, wyskakiwał z niego przez ładnych kilka minut.
Zaskakujące i nieco … osobliwe
przeżycie…
Mam kibica?...
Z drugiej strony, czym tak naprawdę się różnimy?
Dzieciństwo; on jeździł, ja jeździłem.
Dorosłość, on nie jeździł, ja nie jeździłem.
Starość; ja wróciłem do jeżdżenia, on...
Komentarze
Prześlij komentarz