NIESPODZIEWANE WYBOJE, CZYLI DLACZEGO NIE ZNOSZĘ JEŹDZIĆ ROWEREM PO WARSZAWIE

Zdjęcie poglądowe, rzecz jasna niezwiązane z opisywaną sytuacją, bo przy rzeczonej ostatnią rzeczą, o której pomyślałem, to zrobienie zdjęcia. Ubiegłoroczne zdjęcie: Kamila Panasiuk 

FAKTEM JEST, ŻE PO WARSZAWIE JEŹDZIŁEM NIE RAZ I NIE DWA. JEŹDZIŁEM PO STOLICY DO - KOLOKWIALNIE, ACZ SZCZERZE MÓWIĄC - PORZYGU, WIĘC Z TEJ PERSPEKTYWY MIASTO TO POZNAŁEM CAŁKIEM DOBRZE. JEDNAK TO SAMO MIASTO ZGOŁA ODMIENNIE WYGLĄDA Z PERSPEKTYWY ROWERZYSTY; MUSIAŁEM POJECHAĆ ZAŁATWIĆ JEDEN BARDZO WAŻNY BIZNES (ROWEREM WŁAŚNIE) I OKAZAŁO SIĘ, JAK KOSZMARNIE WYGLĄDA PORUSZANIE SIĘ PO ŚCIEŻKACH ROWEROWYCH, STANOWIĄCYCH ISTNY LABIRYNT, DLA KOGOŚ, KTO TRASY TE ZNA ZZA KÓŁKA SAMOCHODU. I WYJĄTKOWO NIE MAM TU NA MYŚLI TOTALNIE I CHAOTYCZNIE NIEPRZEWIDYWALNYCH ROWERZYSTÓW NA ŚCIEŻKACH I POZA NIMI.  

Sokrates, w jednym ze swoich dzieł, którego tytułu oczywiście nie pamiętam, pisał, iż posiada wiedzę tak tajemną, że zwyczajnie napisać jej nie może, bo nikt nie pojąłby głębi tego, co chce przekazać. Dlatego też nigdy wprost nie napisał, czym owa tajemnica jest, zaś o tym, jak wielka i niezgłębiona jest ona rozpisał się na, o ile dobrze pamiętam, bite dwanaście stron. 
Przedzieranie się przez te dwanaście stron suchego tekstu kosztowało mnie znacznie więcej, niż tyle samo siwych włosów na każdej skroni z osobna. Co trzeba było zażywać i w jakich ilościach, by takie rzeczy pisać, tego nikt mi nigdy nie wyjaśnił... 
Podobnej klasy tajemnicą jest to, co i gdzie robiłem rowerem w Warszawie. Na chwilę obecną musi to pozostać moją osobistą tajemnicą, ale niedługo rzeczona mgła tajemniczości, osnuwająca sedno, opadnie, i dowiecie się, gdzie i dlaczego byłem. Będzie warto, mam taką cichą nadzieję. 
Na chwilę obecną zaś pomijamy destynację - nazwijmy ją moją Itaką - a skupmy się na samej podróży do niej. 
O ile nie przeraziła mnie jeszcze konieczność zasuwania z rowerem w rękach (ech, te przełajowe inklinacje...) między ekranami dźwiękochłonnymi a barierą energochłonną wzdłuż trasy szybkiego ruchu, niosąc rower już blisko jezdni, bo przesmyk między barierkami był tak wąski, że dało się iść tylko bokiem (kojarzycie książkę "Wyspa" Ballarda?; był moment, że tak właśnie myślałem, że zakończę ową podróż.. a nadmienię, że dla bohatera Wyspy całość nie kończy się dobrze...), o ile nie przeraziła mnie konieczność zjechania na piętach z wysokiego i stromego nasypu (do najbliższego wyjścia ewakuacyjnego było z kilometr), o ile nie przerazili mnie jakoś bardziej, niż zazwyczaj rowerzyści, jeżdżący w każdą stronę na raz bezwzględnie bez najmniejszego nawet sygnalizowania manewrów, o tyle nieco wystraszyła mnie późniejsza sytuacja. 
Nie znając rozkładu ścieżek, nie do końca też wiedząc, gdzie która z nitek mnie zaprowadzi, jechałem po prostu na geograficznego czuja, skręcając jak popadnie, byle tylko utrzymywać interesujący mnie azymut. Dotarłem w ten sposób dosyć daleko, przejeżdżając przez każdą, możliwą do wyobrażenia infrastrukturę drogową: przejścia dla pieszych, przejazdy rowerowe, mijałem słupki, zatrzymywałem się na światłach, przejeżdżałem nad i pod mostem. 
Pod koniec drogi ścieżka rowerowa przestała być klasyczną ścieżką; była w dalszym ciągu ścieżką, ale taką zupełnie nieprzewidywalną. Jadąc nią to musiałem pokonać jakiś stopień, to krawężnik; było już ciemno, a że moja lampka o mocy 15 lumenów rozświetla przestrzeń na jakieś 15 centymetrów, więc technicznie rzecz ujmując, niewiele widziałem. Jeszcze lekko mżyło... 
Jadę dróżką, lekko w lewo, lekko w górę, potem w prawo i ...
... ścieżki nie ma, są za to schody. Z piętnaście ich naliczyłem. Własną miednicą, dodam. 
Przy pełnym akompaniamencie własnych plomb oraz plecaka, znajdującego się co stopień w innym miejscu, z których w sumie najbezpieczniejsze okazało się to między kaskiem a brodą, mocno trzymając kierownicę, zjechałem z tych 14, czy 15 schodów. 
Na dole, wypuszczając w końcu powietrze z płuc, ucieszyłem się tylko z jednego. Że jedyne, na czym się skupiłem, to trzymanie kierownicy. 
I to się udało... 
Jeszcze na żadnych zawodach przełajowych nie zjechałem ze schodów. 
A jadąc przez Warszawę machnąłem od razu nie tylko zjazd, co jeszcze uczyniłem go w konkretnym tempie.. 


Komentarze

  1. Najlepsze trasy rowerowe w Warszawie to te które zabiorą Cię za miasto. Poznałem wiele fajnych tras wokół Warszawy, gdy kupiłem w https://www.bikesalon.pl/ nowy rower i musiałem go trochę rozjeździć

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz