LEGIA MTB MARATON BIELANY, CZYLI RZECZ O KORZENIACH, LIŚCIACH I STRUMYKU

Na starcie Rafał, z którym dawno się nie widziałem, zastanawiał się, co za patent mam na kasku; gdzie można taką osłonę kupić. Podpowiadam. Dowolny sklep elektryczny, a osłona nazywa się izolacją elektryczną i kosztuje dwa złote :) Fot. Legia MTB Maraton 

RYTUAŁY PRZEDSTARTOWE Z ZASADY SĄ DO SIEBIE PODOBNE. ZAKŁADAM, ŻE KAŻDY Z NAS MA INDYWIDUALNY, ACZ DOŚĆ JASNO OKREŚLONY RYTM PORANKA PRZED ZAWODAMI. ZJEŚĆ COŚ, WYPIĆ KAWĘ, MOŻE POSŁUCHAĆ MUZYKI. ZABRAĆ ROWER. KASK. WRÓÓÓÓĆ... BO OD ROWERU PRZED STARTEM ZACZĘŁY SIĘ ROZBIEŻNOŚCI WZGLĘDEM ZWYCZAJOWYCH RYTUAŁÓW...

Rano, jak zwykle, schodzę po rower do piwnicy, jak zwykle chwytam numer startowy, jak zwykle zamykam za sobą drzwi i nie jak zwykle coś mi szumi. Hmm. Zatrzymałem się- cisza. Ruszyłem - szumi. Rzuciłem pod nosem "do stu tysięcy beczek zjełczałego tranu" i sprawdziłem oponę. Oczywiście flak. Rower nie jeździł kilka dni, teraz stoi z kapciem. Zapanowało paniczne szperanie - bo poziom zapasowych dętek przy ostatniej, złapanej na trenażerze, zbliżył się do alarmującego poziomu. Ufff; jedna jeszcze się ostała. Łyżki, pompka w rękę, i już pędzę na zawody. 
Tak pędziłem, że zapomniałem bluzy startowej, a jak pewnie wiecie - ciepło było bardzo, ale co najwyżej w Chorwacji, bo u nas pizgało zimnem równo po plecach. 
Przebierając się wypowiedziałem kilka zaklęć, które setnie ubawiły kolegę, stojącego nieopodal i już gotów do objazdu trasy. Znów bez żadnego nastawiania się na jazdę o wynik - nie tylko dlatego, że nie zależy mi na tej generalce, nie chcę się poobijać w terenie, ponadto nie punktując dotychczas w Legii Mtb startować muszę z dalszych pozycji i potem jest tylko walka o kolejne pozycje, na które to trzeba czasami czekać długie odcinki, pokonywane ciasnymi singlami. To ma być tylko porządny trening, i wyłącznie z takim nastawieniem ustawiłem się gdzieś pod koniec stawki. 
Chwila nerwów, i poszło szybko, bo idę o zakład, że te zapowiedziane "dwie minuty do startu" w rzeczywistości były 20 sekundami, po których dość szybko zapanowała ciemność, bo bardzo wysokie tętno zarejestrowałem ledwie chwilę po starcie. Początek jak zwykle nerwowy; trzeba uważać, by w nic nie palnąć, jeszcze tłoczno, jeszcze walka o pozycje, jeszcze próba wyprzedzania z trzech stron naraz, co oczywiście poskutkowało gwałtownym zachwianiem się pobliskich gałęzi i już grupka się rozciągnęła. 
I tu w zasadzie - na początku pierwszej rundy - wyścig był już niemal rozstrzygnięty. Dość szybko powstała pierwsza, około 10 osobowa grupa, która pojechała w swoim równym, mocnym tempie het, gdzie ich oczy i rowery poniosły. Ja ugrzęzłem w kolejnej grupce około ośmioosobowej; która z metra na metr traciła dystans do awangardy. Między liderami a naszą grupką wisiały jakieś dwa, trzy luźne elektrony. Na dłuższych prostych było widać czołówkę, tyle że z tendencją oddalającą się, zaś my jechaliśmy niespecjalnie szybko. Single utrudniały wyprzedzanie, i nawet chcąc to uczynić, musiałem czekać, aż pojawi się jakiś szybszy odcinek. 
Na takich też szalałem. Na jednym z nich - dłuższym, gdy czołówka już ledwie migała za drzewami, udało mi się przeskoczyć czterech na raz. To wyzwoliło jakąś dziwną energię, zwłaszcza, gdy po obejrzeniu się chwilę później z mojej grupki za mną jechał już tylko jeden, pozostali stwierdzili, że pracować będą w swoim tempie. 
I takie przeciąganie liny między liderami, jadącymi z przodu, a nami, ich goniącymi, trwało 20 kilometrów. Gdy z grupki czołowej ktoś odpadł, po jakimś czasie dochodziłem go. 
Spora ilość korzeni nie ułatwiała roboty, ale udało się nie leżeć ani razu; raz co prawda było piekielnie blisko, ale mój wybitny refleks ważki na amfie uratował mnie przed dokonaniem - może zasadnej - metamorfozy własnej facjaty o pień sosny pospolitej. 
Gdzieś, skądś nagle powstało coś między duetem a tercetem - goniłem z dwoma zawodnikami z WKK, którzy najwyraźniej za punkt honoru postawili sobie, który z nich pierwszy przekroczy linię mety, i tak goniliśmy większą część ostatniej rundy. Jechałem z jednym, goniąc migającego w oddali drugiego, a jak go doszedłem, to ten zza mnie nagle wyskoczył. Podjąłem rękawicę, i rzeczywiście - końcówka wyścigu znacznie się w naszym wydaniu ożywiła, jak i ożywiło się moje tętno, co pewnie miało związek z pożarem w udach. I płucach. 
Ostatnie odcinki - ciężkie, interwałowe, śliskie, z dużą liczbą czyhających na nasze najmniejsze potknięcie drzew - wraz z cierpnącymi od dziesiątek uderzeń rękami, z których pozrywały się odciski - były eleganckim dobiciem. A ostatni finisz był wisienką i truskawką na torcie w jednym. 
Udało się jakoś wyrzeźbić ósme miejsce; szału nie ma, niedosyt pozostaje. 
Ale. Ale to jazda na przełaju wśród większości rowerów MTB. 
Cóż; mieć a nie mieć amortyzację oraz mieć opony 32 mm a ponad dwa cale na korzeniach i piasku -  ma jednak znaczenie. 
Albo tłumaczę się bo po prostu jestem słaby i tyle. 
A to sępy w pracy. Przecież pilnować porządku trzeba... tuż przy parkingu przy zawodach. 


Komentarze