"ALE ŻEŚ PRZYJ.... Ł W MIŃSKU, AŻ ZĄB ZGUBIŁEŚ!!", CZYLI POWITANIE W KOLEJCE NA LEGIA MTB MARATON

Żeby miał koła....

DO BIURA ZAWODÓW STAŁEM JAK ZWYKLE W NIEWŁAŚCIWEJ KOLEJCE, FINALNIE CZEKAJĄC DWA RAZY DO TEGO SAMEGO STANOWISKA, GDY USŁYSZAŁEM TYTUŁOWE ZDANIE. ROZPOZNAŁ MNIE JEDEN Z KOLEGÓW, PODZIWIAJĄCY MOJĄ EKWILIBRYSTYKĘ Z MIŃSKA MAZOWIECKIEGO. LEGENDA O ZĘBIE ROŚNIE, ALE CZY O TAKĄ LEGENDĘ CHODZIŁO...

Na Legię MTB pojechałem z nastawieniem wyłącznie treningowym. Tak obiecałem, i tego się trzymałem, tym bardziej, że poobijane nogi jeszcze ciupinkę pieką. W Legii nie punktowałem, na generalce też mi nie zależy, więc nastawienie główne - przejechać bez kraks. Było dość chłodno, mimo to pojechałem w krótkich nogawkach (głównie dlatego, że nogi dokuczają, jak na strupy zakłada się obcisłe nogawki). Od kiedy pamiętam, zawsze mi wmawiali, że trasy Legii są raczej niewymagające; więc pod kątem przełaja - jak najbardziej wskazane. 
I dobrze, że przejechałem rundę zapoznawczą, bo ilość miejsc, gdzie mogłem zweryfikować siłę wklejenia moich zębów wstępnie wyliczyłem na sto siedemdziesiąt osiem. Mnóstwo nawrotów przy drzewach, mnóstwo korzeni, pieńków, mnóstwo gałęzi, i mini wydm. Wydmy... niektóre bardziej piaszczyste, niektóre gliniaste a na każdej z nich kamienie lub wkopane jakieś dziwne krawężniki. Tych wydm było co najmniej półtora miliona - wiem, bo przeliczyłem. Do tego mnóstwo singli z obowiązkowymi w takich sytuacjach gałęziami na wysokości twarzy, dwa odcinki szutrowe (rany, tam wyrywałem się jak pies, spuszczony ze smyczy...) kilka sekcji piaszczystych (wszystkie przejezdne nawet na moich 32 oponkach) no i jak zwykle największa przeszkoda, na każdym wyścigu - czyli rywale. Gdyby ich nie było, było by nieco łatwiej, przyznacie mi to zupełnie obiektywnie... 
Krótka chwila rozgrzewki w równie krótkich spodenkach, oczywiste spojrzenia kolegów i koleżanek na moje widowiskowe tatuaże na piszczelach (nie widzieli bioder...) i już ustawiamy się na linii startu. Nie pcham się na przód, choć korci, bo gdzieś zasłyszałem, że puszczają sektorami. Więc stoję grzecznie pod koniec stawki, wśród kolegów takich, którzy to rowery MTB widzieli wyraźnie drugi raz w życiu. Tyle że trąca to absurdem, bo oni nawet ustawić się porządnie do startu nie potrafili, zostawiając luki, w których to Marek S. zmieściłby się stojąc w poprzek z rowerem, a że ja nieco większy jestem od niego, to zmieściłem się mimowolnie między nimi... No kto to słyszał, by zostawiać na starcie przerwy po dwa metry, toć to nieekonomiczne... Stałem gdzieś koło 30-35 pozycji na prawie pięćdziesięciu, dwóch jeszcze się gdzieś zagubiło (nie ja tym razem!) - bo stali na starcie a nie było ich na liście, więc gdy nieco zmarznięci w końcu ruszyliśmy, to by się choć troszkę rozgrzać, na samym starcie wyprzedziłem kilku i już wjeżdżamy w single. 
Nie trafiłem w żadne drzewo, wyskakujące znienacka, jakiś kolega mnie wyprzedził, ja wyprzedziłem jego i jedziemy już po wydmach. Tu stawka rozciągnęła się jak guma z majtek; na tych technicznych segmentach, nawrotach, mini wydmach, korzeniach szans na szaleństwa wcale nie szukałem. Jakoś nie odczuwałem inklinacji do przygrzmocenia pyskiem w drzewo; nie z powodów ekologicznych bynajmniej, a raczej estetycznych.
Za to odcinki szutrowe, czy żwirowe... nawet single, ale ciągnące się przez pewien czas polem... ło rany, dajcie tylko szpicrutę i popuścicie wodze.... tam przerzutka tylko skakała w dół o cztery zęby i w długą... tuż przed jednym z takich odcinków szutrowych, na skutek mojego błędu, wyprzedził mnie kolega ma MTB. Na szutrze zaś wsadziłem mu ze trzydzieści metrów, by sobie za dużo nie pomyślał...
Sześć rund. Interwałowych, męczących, technicznych i w sumie - dość fajnych. Długi czas jechałem jako pierwszy z przełajowców (kibice regularnie mi to wykrzykiwali) aż nadszedł czas, że wyprzedził mnie - nieznany mi kolega - także na przełaju. Nie znam, ale wiem, że pod nogą miał, bo szedł piekielnie mocno. I z powodów, których nie znam, z trasy zszedł dwie rundy przed metą, bo go mijałem - nie był poobijany, więc raczej nie w wyniku przybicia piątki twarzą z drzewem. 
Od chyba drugiej - może i wcześniej - rundy jechał za mną jak cień jakiś kolega, dość ogarnięty na rowerze MTB. Trzymał się jak cień przez jakieś 16 km, aż w końcu na jednym z szerszych odcinków krzyknąłem, by choć chwilę mnie wyprzedził, że ja pojadę za nim moment. Wyprzedził mnie, wyłożył się i znów jechaliśmy jak wcześniej - ja przed nim, on za mną, tak do samej mety. Odcinki płaskie, czy dojazd do mety to moja bajka; siłą rzeczy mi bardziej taki teren pasuje, nie mam po prostu nabytej techniki, bo nie trenuję po lasach. 
Nie powiem; ostatnia runda była już dość ciężka; najbardziej w jeździe na przełaju po takim terenie dostają nadgarstki, ramiona i barki, więc zacząłem nieco odczuwać setki podbić i szarpnięć. 
Do mety dociągnęliśmy razem, a ów kolega - w sumie będąc bardzo fair, za podwózkę szesnastokilometrową, powiedział, że na finiszu nie będzie ze mną walczył. 
Hm. Nie to że czułem się jakoś mocny, ale prawdopodobieństwo, że ktoś powalczyłby ze mną na finiszu na rowerze mtb do specjalnie wielkich nie należy, ale by uniknąć wszelkich wątpliwości, na ostatnich metrach znacznie przyspieszyłem. 
W sumie czego się spodziewać; 13 miejsce, bo jakie inne by mogło być? Startując z końca stawki nie było w sumie tak źle; jak na tylko dwa przełaje w stawce rowerów MTB nie było jakoś tragicznie. 
No i to w sumie start wyłącznie treningowy, nie? 

Komentarze