I'M NEVER RACING AGAIN.... OH! LOOK, A RACE!!!, CZYLI RZECZ O POWROTACH

Kult śpiewał kiedyś "6 lat później"; ta - skądinąd ładna piosenka - przypomniała mi się wczoraj, w czasie pierwszego, po 26 (!!) latach treningu na torze. Wielkie podziękowania  dla Victoria Radzymin za zaproszenie, oraz dla Krzyśka Spławskiego za cierpliwość do wyjątkowo niesfornego debiutanta

NIE RAZ TWIERDZIŁEM, ŻE NIGDY, PRZENIGDY NIE MOŻNA ŁAMAĆ DANEGO SAMEMU SOBIE SŁOWA, GDYŻ ŁAMANIE DANYCH SOBIE OBIETNIC NIE ŚWIADCZY NAJLEPIEJ O SILE I JAKOŚCI CHARAKTERU. WIEM, CO MÓWIĘ; WCZORAJ TAKICH OBIETNIC SAMEMU SOBIE - PRZY ŚWIADKACH, CO GORSZA - ZŁOŻYŁEM NAJMNIEJ KILKANAŚCIE. 

ZŁAMAŁEM JE WSZYSTKIE NA DRUGIM WIRAŻU... 

"Tak, dziś jeżdżę tylko z dziećmi z Victorii, tylko dołem, po niebieskim". 
"Tak, ani razu nie zapuszczę się wyżej czerwonej". 
"Tak, żadnych sprintów, żadnych zabaw z mocniejszymi". 
"Tak, żadnych, ale to żadnych szaleństw pierwszego dnia". 


Mój charakter w dniu wczorajszym wziął wolne, zostawiając mnie tylko z dziecięcymi wspomnieniami z 1990 roku. Wówczas to byłem na torze jeden, jedyny raz w życiu; na czterech wyścigach tylko, bez ani jednej jazdy wprowadzającej, trener posadził mnie na rowerze, zapiął wówczas trzy paski skórzane na stopach i powiedział - "Jedź szybko. A, w tę stronę", dodał, pokazując ręką. Jeden wyścig wygrałem, dwa razy byłem drugi a w czwartym leżałem. I to całe moje doświadczenie torowe. 
Wczoraj, wchodząc na tor, czułem się mocno niepewnie. Najszybszy tor w Europie, największa stromizna ściany, da się tu rozwinąć kosmiczne prędkości. Stojąc na dole czułem się mocno onieśmielony, czułem się całkowicie niepewnie, czułem się mocno wyalienowany - zwłaszcza gdy widziałem młodzież, szalejącą wyżej, na torze. Sprawdzenie wysokości siodła, zaklejenie butów taśmą (cóż, zapięcia puszczają, a na torze występują dość znaczne siły...), i już mamy zbiórkę organizacyjną. Kilka zdań wprowadzenia, i ruszamy. Pierwsze pół okrążenia dołem i ....
... i w głowie kliknęło. Włączył się tryb, doskonale znany mi z wyścigów. Ten piekielny, przedstartowy stres puścił, umysł przestawił się w "survival mode", pełne skupienie już tylko na zadaniu, nie na pierdołach, tracących w tym momencie jakiekolwiek znaczenie. Oraz na tym, że nieco głupio byłoby wywinąć orła na proszonym treningu przy takiej ilości świadków, z własnej winy sprawdzając gładkość parkietu przy pomocy czterech liter, przy okazji gustownie je odsłaniając względem zgromadzonej publiczności, co przyczyniłoby się na pewno do poprawienia ogólnej wesołości tejże przy równoczesnym spadku mojej osobistej. I wesołości, i kulejącej i tak z zasady dumy rzecz jasna. 
Wjechaliśmy na ścianę. Na pierwszym okrążeniu nisko. Tylko do linii czerwonej. Chwilę później - jechałem jako ostatni - znaczy się, rzepka na doczepkę - jak ten kot, sprawdzający ile sięgnie łapką do kanarka - pojechałem wyżej. Szybka analiza- samopoczucie, czy jest pewność, czy będzie delirka rąk. Była ekscytacja. Zacząłem baczniej sprawdzać; czy widzi mnie trener.. to tor, tu do tyłu się praktycznie nikt nie ogląda, więc gdy grupka wjeżdżała na ścianę, ja jak te stale niesforne dziecko sruuu, i do góry, zanim ktoś się obejrzał, za wirażem już byłem na dole. Po pięciu okrążeniach już tupałem za trenerem, czy mogę jechać za pierwszą grupą, i ja, i ja, i ja!!! Patrzył na mnie. Długo patrzył. A ja to spojrzenie akurat znam, więc chwilowo się przymknąłem i dalej jechałem za grupą swoje - czyli jak nikt nie widział, to prułem górą. 
Wróciło; wszystko - z jednego wieczoru na torze sprzed 26 lat! - wróciło. Adrenalina, ekscytacja, takie specyficzne podniecenie i kocia frajda z drapaka; po kilku okrążeniach byłem już u siebie. Prawie rzecz jasna, bo technika nie ta, ale samopoczucie; niezwykłe. 
Chcecie poćwiczyć sprinty? Pfff, co za pytanie.. już stałem wpięty. 
Jak czujecie się pewnie, chcecie poćwiczyć zjeżdżanie ze ściany? Pfff, co za pytanie, już palec pod budkę... 
Zjazd ze ściany to jak przyspieszenie spadającego rollercoastera; gęba mi się sama śmiała, prędkości robiły się coraz milsze, ogólnie było bardzo miło, sympatycznie, tylko jeszcze w zasadzie ani razu nie złapałem żadnego rozsądnego tętna.. trening bez zmęczenia? 
Zacząłem jojczyć przy trenerze w czasie przerwy na sprint innej grupy. Trochę popłakałem teatralnie, czego nie widział, bo nie zdjąłem okularów, więc po ich zdjęciu musiałem raz jeszcze popłakać. Puścił mnie z inną grupą; było już nieco szybciej. Więc popłakałem jeszcze troszkę (tam pył, oko zaczerwienione, to musiało wyglądać iście teatralnie), i puścił mnie już przodem, coś w stylu uprzejmiejszego "a idź już w cholerę". Ruszyłem. Wkręciłem się. W końcu jadę w swoim tempie; banan na gębie, jadę, ciesząc się, cieszę się, jadąc. Wysoko. Przelecieliśmy rund kilka pod samiuteńką bandą; znacznie wyżej, niż na torach betonowych, niezwykłej jakości przeżycie. 
Aż w końcu, po krótkiej chwili organizacyjnej gadki, padło zdanie piękniejsze, niż "nie martw się, ubezpieczenie to pokryje". Padło, że jedziemy ostatnie 20 minut grupowo i szybciej, ale ja i chętni mogą jechać swoje - górą, szybciej, przy zachowaniu oczywistych zasad bezpieczeństwa. 
Łańcuch nie utrzymał szarpiącego się psa; w połowie rundy ruszyłem do góry.. 
... i pojechałem swoje. W końcu wkręciłem się w swój rytm. W końcu poczułem pracujące serce. Jechaliśmy przez pierwsze duble we trójkę chyba - nie mam pewności, nie odwracałem się za siebie, widziałem tylko cienie - potem jechaliśmy w duecie z kolegą, aż w końcu ostatnie naście rund zrobiłem sam; w swoim tempie, wyprzedzając górą, świadomie jeżdżąc dość wysoko, by nabić więcej metrów... 
Fantastyczne przeżycie. Fantastyczne. Dziękuję Wam za to bardzo; Trenerowi Krzyśkowi, oraz całej Victorii Radzymin. Dziękuję. 
I chyba najmilszy był komentarz trenera na rozejściu się; o starcie w drużynie na kilometr, czego oczywiście nie dosłuchałem do końca, bo to przecież i tak nierealne. Ale chodziło chyba o to, bym i ja w tej drużynie się znalazł. Tak to odebrałem. 
W końcu ktoś musi podać reszcie bidony, nie? 

Komentarze