TO JEST KOLARSTWO, A NIE SZACHY, TU TRZEBA MYŚLEĆ, CZYLI O ŻTC W ŻYRARDOWIE

Życie w ucieczce; jako że mam zdiagnozowaną peleftonofobię, bardzo lubię takie status quo - niestety zdjęcie nie z Żyrardowa, tych po prostu jeszcze nie mam; Fot. Ewa Pawelec ŻTC Bike Race

GDY PO WYŚCIGU ŻTC W WARCE POWIEDZIAŁEM LEKARZOWI, ŻE TAK DŁUGO, DŁUUUGO UCIEKAŁEM PRZED PELETONEM, W DESZCZU I SAMOTNIE, POWIEDZIAŁ, ŻE TO BARDZO DOBRZE, I ŻE JUTRO PÓJDZIEMY DO ZOO, TAM TAKIE ZWIERZĄTKA POOGLĄDAMY, I TAKIE WIĘKSZE KOLOROWE KOTY TEŻ 

Liczyłem, liczyłem i wyszło, że w tym sezonie przejechałem siedem wyścigów w ulewie. Siedem. Ilość deszczowych treningów - celowo wyparłem z pamięci, by uniknąć traumy. Dlatego wybierając się na finałowy wyścig sezonu ŻTC Bike Race w Żyrardowie, wiedziony deszczowymi wspomnieniami sprzed roku, nastawiłem się właśnie na deszcz.
Jak miałem koszulkę zapasową, to oczywiście było ciepło, miło i słonecznie. Już w samochodzie pot ciekł po plecach, po czole.... a, klimatyzacja... no cóż, klimatyzacja...
A co do traumy... w czasie wyścigu przypomniała się jeszcze jedna, ta sprzed 26 lat, gdy z pobocza wystartował na przeciwko nas samochód; postawiłem tylne koło bokiem, hamując, krzycząc jednocześnie do kolegów, by uważali. Na nasze szczęście jechaliśmy wówczas w dziewięciu, więc obyło się bez nieplanowanego testowania wytrzymałości asfaltu.
Wyjątkowe rozproszenie, zarazem trudno wytłumaczalne, przed wyścigiem, zwieńczyłem ustawieniem się w sektorze startowym  dziewczyn, tam może miałbym jakieś szanse utrzymania się w peletonie, sędzia mnie przegonił i już, już stoję w swoim sektorze, za swoim pilotem.
Rejestruję nagle znajomą twarz niedaleko linii startu. Z zaskoczeniem konstatuję, iż na zawody - bez mojej wiedzy - przyjechał mój tata... ten, który przed laty, po wypadku w młodości składał mnie do kupy, i ten sam, który przez rok po moim powrocie do kolarstwa przekonywał mnie, bym może jednak dał sobie spokój... Tata, nie mówiąc mi nic, dojechał do Żyrardowa by zobaczyć finałową część rozgrywki oraz późniejszą dekorację. Zaskoczył mnie. Bardzo. Dziękuję za to.
Ruszyliśmy; tradycyjnie poprosiłem, byśmy się porozbijali się za bardzo, i już, nogi wpięte, już słychać trzask przerzutek, już słychać głębsze oddechy, już składamy się w dwa przeciwne zakręty. Pamiętałem ten fragment trasy; tu trzeba uważać, bo jest kilka wymagających zakrętów; pierwsze  akcje zaczepne poszły bardzo szybko. Na pierwsze też nie reaguję, bo nie odskakuje nikt, kogo bym się na tym etapie obawiał, ale po skoku Panczena już nie oglądam się. Duję co sił, wiedząc, że spuszczenie jego z oka może wiązać się ze straceniem go z oka na najbliższe dwie godziny.
Szum... ów przeszywający powietrze, charakterystyczny szum napędzających się kół; w peletonie rozpoznam ze słuchu dwa komplety takowych; Marka S. oraz właśnie Panczena. Ich skoki, oddawane zza pleców słychać tuż przed ich zauważeniem, ale zarazem nie jest na nie łatwo odpowiedzieć; bo słyszeć wcale nie oznaczy "zebrać się tak szybko do reakcji" jak oni.... tym jednak razem kół atakującego Panczena nie usłyszałem. Starzeję się wyraźnie...
Idzie kolejny atak, po nim kolejny. Skaczę raz i ja - sam - ale nie po to, by cokolwiek sprawdzić, tylko by wkręcić się w rytm wyścigowy; nadal odczuwam skutki olbrzymiego rozproszenia przedwyścigowego. Miłe, ale równocześnie nadto odciągające myśli od tego, co teraz przed nosem, a przed nosem koło, kręcące się w zakrętach z prędkością pod 50 km/h. Tu rozproszenie niewskazane...
Nie wiem, gdzie. Nie wiem, kiedy, nie wiem też jak - po jednej ze skasowanych akcji, zamieszanie, kontratak, ktoś leci, ktoś goni, ja lekko zblokowany łapię oddech... odjeżdża Panczen. Niestety i beze mnie i bez mojej wiedzy i zarazem zgody, o ile dobrze wyłapałem w szybko zmieniającej się rzeczywistości, rejestrowanej tętnem przeszło 180 uderzeń, to odjechała piątka zawodników. Chwilę zawahania, kilku leci za nimi, lecę i ja. Widzę, że w mojej nowej grupie - sześcioosobowej chyba - leci kilku mocnych kolegów, jest też Grzesio K. o charakterystycznej cesze; czyli obwodzie uda równym przeciętnemu, dwustuletniemu dębowi.
Rozpoczęła się straszliwa naparzanka; zmiany, wachlarz, podwójny; długi odcinek jechaliśmy bardzo, bardzo mocno. Piątka z przodu po czasie podzieliła się; dwójka utrzymywała przewagę, a do trójki zaczęliśmy się zbliżać. Gonitwa za trójką zajęła nam kilkadziesiąt kilometrów; ciężko teraz powiedzieć, czy 30 czy więcej, ale w końcu ich doszliśmy. Niestety; złapanie ich wiązało się z chwilowym rozprężeniem pracy grupy; troszkę pokrzyczeliśmy, wentylując pracujące bardzo mocno gardła, troszkę podyskutowaliśmy i znów rzuciliśmy się do pracy.Długie odcinki, które spędzałem z przodu, mocno odczułem. Wiedziałem, że za to zapłacę, ale zależało mi na zminimalizowaniu straty do ucieczki, a zarazem nie chciałem, by doszła nas grupa; bezpieczniej się czuję jadąc w małej, zorganizowanej, niż w dużej, chaotycznej. Wiedziałem też, że później będzie bardzo ciężko, bo złapaliśmy jadącego kolegę drużynowego Tomka, jadącego tuż przy mnie. I że oni, pracując drużynowo, mają nade mną znaczną przewagę.
Oddechy mieszały się trzaskiem kół na nierównych odcinkach asfaltu, przerzutki trzeszczały co co wiadukt, co zakręt też nad siodełkami podnosiły się synchronicznie tyłki, napędzające nogi.
Grzaliśmy ze średnią 40 km/h na wietrznej, mocno technicznej trasie. Jechałem ile sił, olewając zachowanie sił na finisz, bardziej zależało mi na przyjechanie przed grupą; pierwszą rundę przeciągnąłem akurat ja na lotnym, i już gonimy dalej. Kilometry zlewają się.
Chwilowo załamała się linia wydarzeń; coś się stało z czasem; gdy na około 60 kilometrze złapałem kryzys. Napić się, napić, przełknąć, jechać, rozluźnić mięśnie - fajnie jechało mi się z Grześkiem, wybitnym torowcem, ale ogólnie współpraca niestety była lekko szarpana i w ten sposób oczywiste było, że nie dojdziemy dwójki przed nami.
Ostatnie kilometry to przygotowania do finiszu. Wiedziałem, że chłopaki z Diverse coś jeszcze zrobią, pytanie tylko kiedy. To kolarstwo, tu trzeba myśleć. Nabierali sił. Hamowanie przed samochodem, zburzenie szyku, jedziemy, acz przez chwilę nerwowo. Meta za ok 5 km, już mniej chętnych do pracy, więcej do czekania, siłą rzeczy zwalniamy. Po chwili, gdy byłem na którejś z dalszych pozycji na zmianach, atakuje Tomek. Jedzie swoim niskim rytmem, ale piekielnie mocno; jak przystało na bardzo dobrego czasowca. Jasne, nikt mi nie pomoże, jest on moim bezpośrednim rywalem, gonię więc ja, całkowicie burząc swoje szanse na finiszu. Ale Tomka nie mogę puścić dla zasady; za mną czai się Artur, widzący, że zaginam się goniąc jego kolegę, Tomek odjeżdża nam na ładnych kilkadziesiąt metrów - mimo namów, nikt nie chce go gonić. Ruszam więc sam, ciągnąc kolegów za sobą; gonię ze trzy, czy więcej kilometrów, aż na ostatnich zakrętach atakuje Artur zza mnie, i dojeżdża do Tomka.
Oddech łapię coraz ciężej, intensywna praca ostatnich kilometrów boli i piecze, piecze i boli, ale przypominam sobie rozproszenie. Beztroskę wręcz przedstartową. Zanurzam się w niej. Ją chłonę.
Pokonuję ostatnie dwa zakręty; w tym momencie zza moich pleców atakuje TGV, wioząc jeden wagon, czyli skacze Grzesio w swojej potężnej postaci.
Zrzucam. Wiem. że do mety kilometr, Artura już nie złapię, ale Grzesiek - fantastyczny sprinter, trzydziestokrotny Mistrz Polski - jest w moim zasięgu, zniżam się jak najbardziej i dyszę jak kocioł parowy chwilę przed eksplozją. Grzesiek przecina linię przede mną, ale z mojej grupy, mimo że od trzech, czterech kilometrów jechali za mną, nikt mi z koła nie wychodzi.
Kończę za podium, ale znaczenia nie ma to żadnego; bo teraz jechałem na klasyfikację generalną.
A ta jest moja.
Krótki rozjazd, podziękowania dla kolegów, wracamy pić, pić i jeszcze raz pić. 
Potem już tylko dekoracja i losowanie wyjazdu do Zakopanego, którego oczywiście nie wygrywam.
Dziękuję mojemu zaskakującemu kibicowi. 
Pora wracać.
Ten rok w ŻTC -poza czasówką - już zamknięty.
W kwietniu wahałem się, czy jechać Super Prestige, czy utrzymam ich piekielne tempo. 
We wrześniu odbieram koszulkę - biało czerwoną - ŻTC, zwycięzcy cyklu w mojej kategorii. 
Z kibicem - życie potrafi jednak przewrotnie zachichotać.



Komentarze

  1. Grono kibiców na blogu również gratuluje i śledzi te niezwykle plastyczne relacje na blogu.

    OdpowiedzUsuń
  2. O, to mam "grono kibiców"?? Dzięki wielkie, to naprawdę mile ;)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz