GDY JEDZIESZ NA ZAWODY POMÓC KOLEGOM, A PRZY OKAZJI WYGRYWASZ KATEGORIĘ - RZECZ JASNA BEZ SWOJEJ WIEDZY

Na fusze z chłopakami; mój lekarz znów chciał pokazywać mi żyrafę, co taką bardziej długą szyję ma, jak wspomniałem mu o kolejnej ucieczce, po czym dał mi taką dużą pigułkę, bym ją sobie poturlał 

GDY WSTAJESZ WCZEŚNIE RANO  W NIEDZIELĘ, BY JECHAĆ NA ZAWODY JAKO POMOC ORGANIZATORA, CZUJESZ SIĘ WYRÓŻNIONY. JA TEŻ BYŁEM; MOJĄ ROLĄ W ORGANIZACJI GARWOLIŃSKIEGO KRYTERIUM BYŁO ROBIENIE TAKIEGO CHAOSU, BY W POWSTAŁYM DZIĘKI MI BAŁAGANIE KOMPLETNIE SIĘ JUŻ NIKT NIE POŁAPAŁ

Dojechawszy na miejsce, nie pomyliwszy Garwolinów, czekałem na rozpoczęci działań. Te rozpoczęły się szybko i w sposób bardzo zorganizowany - niestety, nad "Master of disaster" pieczę pełniła Sylwia, Mateusz oraz niezwykle zdyscyplinowana Monika wraz z Mirkiem, więc nic zdemolować mi się nie udało. Zarzuciłem nawet pomysł pospinania wszystkich trytek, ale to tylko dlatego, że za dużo ich mieli. 
Jednak nawet ja zdębiałem, gdy rozstawił się gość od pomiaru czasu - znany w środowisku, bo już niejedne zawody z nimi przejechałem. I on, wysiadając z samochodu, cmokając i robiąc minę, popatrzył na podjazd do mety - "podjazd" nie w kategorii górali, bo wszystkiego góra 2% na przestrzeni 300 metrów. I rzecze, cmokając nadal: "tu finiszując nikt nie przekroczy czterdziestu"
Zmyliłem krok, a że niosłem akurat flagi z ostrymi śledziami, było to cokolwiek niebezpieczne, na zasadzie, że raz w roku broń sama wypali, a jak  ja niosę cztery ostre śledzie, to jasne, kiedy ów dzień nastąpi. Pytam - skądinąd uprzejmie - jak to nie przekroczą czterdziestu? Bo to i wiatr, i podjazd, "maksymalnie pojadą 37 - 38 km/h". Popatrzyłem na niego. 
Długo popatrzyłem; mówię, że tu czterdzieści przekroczą juniorzy, o dziewczynach nie mówiąc, ale gość tylko wzruszył ramionami; "wiem, co mówię". Odpuściłem sobie stwierdzenie, że on obserwuje, a ja czasem finiszuję, bo miałem w rękach rzeczone śledzie i mógłbym chwilę później potrzebować pilnego kontaktu z Panią Mecenas, specjalizującą się w sprawach karnych i poszedłem robić swoje. Przemknęło mi co prawda przez myśl, by za pomocą rzeczonego śledzia wyostrzyć mu nieco optykę wbijając mu rzeczony w oczodół, ale że staram się ostatnio cywilizować, więc ten pomysł także zarzuciłem. Cóż, najwyraźniej miał przodków, związanych z przemysłem wikliniarskim, bo duby smalone plótł.
Na szychcie z Łukaszem 

Nie przedłużając, jak tej kolejki co do toitoia się zgromadziła w pewnym momencie, zachwycony kolegą, który to na rozgrzewce, wyciągając żel z kieszeni mało się nie wyjebał (od razu zakonotowałem jego numer startowy z dymkiem "trzymać się z daleka"), pojechaliśmy się grzać, najwięcej z Łukaszem. Oczywiście - luźno rzucony pomysł odjazdu spotkał się z uznaniem obu stron, ale widziałem jeden minus takiego planu - kilku naprawdę mocnych kolegów, rozgrzewających się nieopodal (nie wliczam tego od żela, ów sam by się raczej wyeliminował z rozgrywki, gdyż miał jeszcze dwa żele w kieszonkach). 
I już ciśnienie skacze, już kto może, sika po krzakach, już nerwówka przedstartowa, już rumaki osiodłane czekają na wystrzał i... dojeżdżam do kolegów, ostatnie nerwowe uwagi, wymiany zdań i rozlega się gwizdek sędziego, rozlega się trzask pedałów i ... dzieje się coś, co miało wyglądać zupełnie inaczej. Z pierwszego obrotu atakuje kolega, który ostro i długo się rozgrzewał; to oczywiste, że mając taki plan rozgrzać się trzeba naprawdę dobrze, ale on pierwsze set metrów pociągnął koszmarnie mocno...  Siłą rzeczy grupa już po pierwszym zakręcie naciągnęła się jak guma od majtek, w drugi zakręt weszliśmy z bardzo wysoką już prędkością, jadąc długim rantem, prędkość sięgnęła 50 km/h - a od startu nie minęło jeszcze nawet pół kilometra. Skoczył kolega, którego z imienia nie kojarzę, mocno poprawił Łukasz - wiem, jak on jeździ, bo już z nim uciekałem (jak ma się lat 20 to nieco inaczej organizm funkcjonuje), jeszcze ktoś inny się zakręcił, a że nie lubię być jedynie na doczepkę, jako główny hamulcowy, to na przeciwległej prostej też pokręciłem nieco lewą nóżką.
Zostaliśmy we czterech; a jak zostaliśmy we czterech, to zaczął ogarniać mnie wszechobecny spokój - to wynik mojej peletonofobii. Dojechał do nas jeszcze Mateusz, i zrobiło się w ogóle miło, jechaliśmy grzecznie jak dzieci, spokojnie - rozpoczynając festiwal dubli już od trzeciego okrążenia, i zarazem bezpiecznie, bo w ostatni zakręt wchodziliśmy z minimalną prędkością 45 - 47 km/h. Nie wiedzieć czemu tak się złożyło, że chyba trzy lub cztery rundy na lotnym finiszu prowadziłem akurat ja. Było szybko, a ja lubię, jak jest szybko, aż na przedostatniej rundzie dopadł mnie kryzys. Zapłaciłem za wcześniejszą orkę na ugorze; kilka ataków młodzieży zagotowało mnie, ale udało mi się wrócić do szeregu.
I teraz - w miejsce opisu jazdy na totalnym bezdechu - krótka rozmowa podczas rozdania nagród (oczywiście nie wiedziałem, że w swojej kategorii wygrałem, nie wiedziałem bowiem, z której kategorii była dwója przede mną na finiszu). Gość, z którym pracowałem w ucieczce - jeden z nieznanych mi - mówił o jakiś ostrych zaciągach w ucieczce. Mówił to z wyraźnym uznaniem, że jakiś triathlonista to musiał być, tak równo i mocno ciągnął. Nie wiedział jak się nazywa, ale wiedział, że jechał na stożkach Jagu, bo poznał, i w ciemnym stroju był. Hm. Dobrze, że byłem już przebrany...
Z dojazdu do mety niewiele pamiętam; po doskoczeniu do chłopaków po ostatnim ataku, byłem już całkowicie ugotowany, do mety doleciałem strasznie twardo, z palącymi się z bólu udami; zrobiliśmy rundę honorową i zająłem się tym, na co miałem tylko w tym momencie siły - uzupełnianie płynów.
Nie spoglądałem na wyniki; bo byłem przekonany, że kolega, który był mocniejszy na finiszu był z mojej kategorii. Poza tym chwilę po wyścigu byłem zajęty ważniejszymi kwestiami, niż wyniki. Nie byłem tam przecież incognito. Ów kolega jednak z finiszu nie był z mojej kategorii, dlatego podczas rozdania nagród byłem mocno zdumiony, że szukają mnie przy odczytywaniu najwyższego miejsca podium.
Strasznie te strzałki mi się spodobały; jak nic, w sam raz dla mnie - jak nie wiem, gdzie skręcić, to zawsze walę prosto w krawężnik

Nawet w miarę szybko się odnalazłem, przy drobnej pomocy koleżanek, które to - w przeciwieństwie do mnie - wychwyciły moje nazwisko. Cóż, ja już w tym wieku mogę być nieco przygłuchy... to wlazłem na te beczki, odebrałem całkiem zacne nagrody, i już wróciłem tam, gdzie moje miejsce, czyli z dala od tłumu.
Na wyścigu był Tomek. Ten Tomek; na rzecz którego zorganizowany był cały wyścig. Co równie miłe; to w czasie całej imprezy zaczepiły mnie cztery nieznajome mi osoby, pytające, czy ja jestem "ten, co napisał ów tekst".
Pomoc Tomkowi - to rzeczywiście się udało. Jeszcze tylko wspólne pamiątkowe zdjęcie nas wszystkich, gdzie na prośbę fotografa ścisnęliśmy się tak, że na plecach stale czułem czyjś obecność, i już zawody przeszły do kategorii "res gestae". Po imprezie, po posprzątaniu wszystkiego, w poczuciu dobrze spełnionej przyjemności (bo pomoc to nie obowiązek), po zupełnie ponadplanowym zwycięstwie w wyścigu w kategorii, pojechałem do domu.
Myśląc jednak, że gościowi od pomiaru czasu powinienem pokazać bynajmniej nie tylko swój licznik z prędkością na kresce. Na finiszu prędkość przekroczyła 54 km/h a były też zawodniczki - tak, zawodniczki! - szybsze.
Chapeau bas. 
Jestem pod niezatartym wrażeniem. 


Komentarze