BOLI MNIE NOGA W ŁOKCIU, CZYLI KATASTROFICZNA CZASÓWKA BIELAŃSKA
![]() |
"O, tak zapikowałem", pokazuję Przemkowi, jak należy schrzanić jazdę, fot: Karwowski Cycling |
CHMIELEWSKA PISAŁA KIEDYŚ O LESIU; ŻE ISTNIEJE, JEST PRAWDZIWY, A CZASAMI ISTNIEJE NAWET I Z HUKIEM. TO JAK Z MASTER OF DISASTER; TEŻ ISTNIEJE, JEST CAŁKIEM PRAWDZIWY, A JAK JUŻ SIĘ ZZA ROGU WYŁONI, TO PEWNIKIEM BĘDZIE CIEKAWIE
Nie ma co głowy w piasek chować po całkowicie spieprzonym z własnej winy "wyścigu", czyli czasówce, rozegranej na bielańskiej ścieżce rowerowej o długości 5,6 km. Co tu dużo opisywać; gdyby wyliczać alfabetycznie, co zrobiłem nie tak, zakończyłbym gdzieś przy "Z". W skrócie - co zrobiłem nie tak?
Zjawiłem się tam. Ot, tyle.
Byłem jak zwykle wcześnie, pogadać z organizatorami, w spokoju zaparkować, posłuchać muzyki, rozgrzać się i wystartować... rozgrzać się - o tym za chwilę.
Bo na czasówce, mającej trwać około 8 minut to rozgrzewka jest rzeczą fundamentalną.
Zbyt wcześnie przejechałem dwa razy trasę; całkowicie rekreacyjnie, nawet się nie przebierając, dwa razy przyjrzałem się zakrętom, słupkom po drodze, nierównościom. Wróciłem i siedziałem grzecznie w samochodzie, bo było chłodno. Wystartowały rowery zwykłe, ja polazłem szukać toalety.
I popatrzyłem się na listę startową, w sumie warto wiedzieć, o której mam start...
... i pomyliłem się w tym starcie o godzinę...
Wyczytałem, że startuję o 13.24, co nawet nie wzbudziło moich większych podejrzeń mimo faktu, że po o tej porze powinny się już zawody kończyć... mój start (ten właściwy) było o 12.24 - źle rozczytałem pierwsze cyferki...
Dalej potoczyło się lawinowo. Zjadłem - zdawało się znacznie przed startem - ale okazało się, że było to tuż tuż przed, przebrałem się w ostatniej chwili i z komiczną rozgrzewką ustawiłem się na starcie. Rozgrzewka nie pozwoliła nawet rozgrzać mięśni ani podnieść tętna...
Ze startu rzuciłem się w dół wybrzeża i zagotowałem mięśnie już po niecałym kilometrze; bo wejść na prędkość 48 km/h odbiło się to zapiekiem nóg, bólem płuc, a i tak to dopiero był początek koszmaru. Bo już na drugim kilometrze z żołądka wydostało się to, co zostać w nim nie chciało, czyli dużo za późno zjedzony posiłek... zadławiłem się, zgaga rozpalała przełyk i kolejne metry były walką o złapanie oddechu.
Potem szło już tylko gorzej; wyprzedzając jakiegoś kolegę nie miałem jak zmieścić się w zakręcie, podjazd było już tylko pragnienie, by dojechać do mety.
Niby tylko 5,6 km, ale gdy od pierwszego dławisz się własnym oddechem, nie jest miło.
Niby tylko 5,6 km, ale gdy od pierwszego dławisz się własnym oddechem, nie jest miło.
Dojechałem. Ledwie. Na 7 miejscu, co niezależnie od okoliczności, jest po prostu wstydem.
Tyle z najgorszego dla mnie wyścigu w sezonie.
Zakopać i przyklepać łopatką.
Klik - i deleted.
Klik - i deleted.
Komentarze
Prześlij komentarz