WCZESNA UCIECZKA W TAKICH WARUNKACH TO CZYSTE WARIACTWO, CZYLI ŻTC WARKA NA SOLO

Dobrze, że przewaga duża, bo gdybym chciał coś takiego zrobć przy niewielkiej, na pewno poślizgnąłbym się na butach... ten jeden krok. Mały dla człowieka, a wielki.... e, nie ta skala. To po prostu zwykły krok nad linią mety; marzyłem o tym, by móc tak zrobić, z rowerem w ręku. Niech nie zwiodą Was pozory; ze zmeczenia ledwie go uniosłem. Fot: ŻTC Bike Race, Ewa Pawelec 

WIEKU TEMU, GDY W NIEWYJAŚNIONY DLA NIKOGO SPOSÓB ZOSTAŁEM DOPUSZCZONY DO MATURY, STRZELIŁO MI ŚCIĘGNO ACHILLESA. TO TEŻ KONSEKWENCJE WYPADKU NA ROWERZE. GIPS MIAŁEM OD BIODRA DO PIĘTY - CHODZENIE O KULACH TO JEDNO, ALE WYOBRAŹCIE SOBIE SKORZYSTANIE Z TOALETY... PRZED USTNĄ MATURĄ UPROSIŁEM, BY ZAMIENIONO SALĘ Z PIĘTRA NA PARTER ORAZ BY PANIE SPRZĄTAJĄCE NIE FROTEROWAŁY PODŁOGI, BO KULE MAJĄ DOSKONAŁE WŁAŚCIWOŚCI ŚLIZGOWE. 
ZAPOMNIAŁY. 
ORŁA, JAKIEGO WYWINĄŁEM, WCHODZĄC NA EGZAMIN, NIE POWTÓRZYŁBY NAWET CHUCK NORRIS. PANI OD NIEMIECKIEGO POZBIERAŁA MNIE ORAZ KULE, A NA KONIEC - PRZY MOJEJ CZERWONEJ JAK BURAK ZE WSTYDU TWARZY - PONOWNIE NAŁOŻYLIŚMY NA STÓŁ KOMISJI TO ZIELONE SUKNO... 

Dokładnie to wspomnienie przyszło mi do głowy na ostatnich 10 metrach wyścigu ŻTC Bike Race w Warce... dlaczego? By to wyjaśnić, należy wrócić na sam start wyścigu... 
Zimno. Pada - praktycznie cały czas, z różną tylko intensywnością. Wyjście z samochodu opóźniam jak się tylko da - przegania mnie w końcu konieczność skorzystania z toalety. Kilka rozmów, kilka wymian zdań - generalnie morale niespecjalnie wysokie. Sam zresztą czułem się równie niewyraźnie; jeszcze zmęczony po wczorajszej jeździe, a odsłonięcie rolety okiennej z samego ranka tylko ten paskudny stan pogłębiło. Zresztą; jadąc do Warki zaliczyłem deja vu, bo po drodze, w tym samym miejscu, w ten sam sposób co rok temu w rowie na dachu wylądował samochód - w dokładnie takich samych okolicznościach. 
Przebrałem się na szybko i w zasadzie jedyna rozgrzewka, jaką zrobiłem, wiązała z przejechaniem się w krzaki w wiadomym celu. Było paskudnie zimno; około godz. 10 termometr wskazywał coś koło 11-12 stopni. 
Przed startem, w czasie kilku rozmów padło kilka bardzo podobnych uwag; otóż panowała lekka obawa przed ok. dwustumetrowym przejazdem przez rynek (kostka, przy deszczu dość śłiska), co było o tyle zaskakujące, że w sumie nie jest to jakiś niebezpieczny odcinek... cóż, ale ja mogę być mało obiektywny po przejechaniu łącznie przeszło 160 oraz 175 km brukowych, wiosennych klasyków flandryjskich... Tam też usłyszałem uwagę z tytułu- że wczesna ucieczka to wariactwo. Hm... tam też w końcu,  stojąc i marznąc na starcie, znów prosiłem chłopaków, byśmy się nie rozbijali i jechali z głową; zmianami, szybko, by się móc jakoś rozgrzać.
Przed samym startem zaczerwieniłem się; nie tylko z chłodu, ale słysząc słowa spikera zawodów...  mówi, mówi i nagle słyszę swoje nazwisko. Odruchowo mówię więc "obecny", ale po spojrzeniach zgromadzonych łapię, że nie o to chodziło. Nie widziałem, jak skomentować słowa spikera, a głupio publicznie połowie zaprzeczyć, dlatego nie wiedząc co zrobić - uśmiechnąłem się, że niby to było o mnie. A że zapytał później, czy mam coś znów do powiedzenia przed startem, to i owszem, skorzystałem z którejś tam poprawki do konstytucji i ów głos zabrałem.
W końcu ruszamy; w końcu, bo zimno. Trza się rozgrzać, bo nie jest wcale zabawnie stać w deszczu i w zimnie będąc ubranym w firankę. I znów... ruszyliśmy, kilka zmian i ... praca zamiera. Grupka zwalnia, wszystkim zimno... jedźmy jak dorośli proszę, namawiam, jedźmy zmianami, na wachlarzu, bo zaraz nas z tyłu dojdą... Tak niemrawo dość jechaliśmy z sześć, siedem kilometrów. Zacząłem się lekko nakręcać; znów taka jazda jak wczoraj się szykuje? W tempie treningowym i znów będą skakać tylko po to, by mnie skasować? Niedoczekanie...
Tłumaczyłem nawet, że łatwiej jest się rozgrzać, jak pojedziemy odrobinę szybciej...
Czara się przelała na ok. 8 km. Jest tam fragment słabej jakości asfaltu. Słaby, ale całkowicie przejezdny. Pokiereszowany, nierówny ale nie taki, który wymaga zwolnienia i bacznego rozglądania się. I tam, na tym odcinku jeden z kolegów, gdy go mijałem mówi: "prawie jak w Paryż Roubaix".
Zdębiałem - to ten odcinek, na którym w ubiegłym roku z Rafałem naciągnęliśmy grupę, lecąc max 63 km/h, a tu porównanie do bruków Roubaix??
Patrzę - ręce kurczowo zaciśnięte, sztywne... raz kozie śmierć... odkrzyknąłem coś w stylu że nie wie, o czym mówi i rzuciłem się do przodu.
W czasie tego wyścigu zaatakowałem RAZ. Jeden, jedyny raz - tam właśnie, na tym poszatkowanym asfalcie. Ale zaatakowałem tak, że drugiego takiego skoku nie byłbym w stanie już oddać. Odwróciłem się dopiero na końcu tego nierównego odcinka. 
Mam około stu metrów przewagi. Zawahanie trwało tyle, ile zajęcie niższej pozycji na rowerze. W takich warunkach? Zimno, wieje, pada, nikt przecież normalny nie rzuci się do solowej akcji, gdy do mety jeszcze 80 kilometrów...
Ale kto mówi o normalności, zestawiając to słowo w parze ze mną?
Ruszyłem. Bardzo mocno, ale nie tak, by się zagotować po kilometrze - pamięatć należy, że w takich warunkach rozgrzewka miała tak naprawdę z nią niewiele wspólnego. 
Rzuciłem się, w jak się później okazało, dwugodzinną kłótnię z Ananke. Bo z każdym metrem, wydartym z paszczy wiatru, zbliżającym mnie do mety, zacząłem się z nią kłócić. Jednak początkowo nie była to kłótnia z latającymi talerzami i trzaskaniem drzwiami. Na początku skupiłem się na jednym - zejść grupie z oczu. Wiedziałem, że po niewielkim zjeździe mam dwa zakręty, ale potem dłuższą prostą, na której byłem widoczny jak na patelni.
Ruszyłem w dół ile sił; byle zejść im z oczu. Przez bardzo długą chwilę nie odwracałem się w ogóle; skupiłem się na zajęciu głowy wszystkim, co pozwoli zapomnieć o ciężkich nogach i piekącym udzie. I o ile pierwsze dwadzieścia kilometrów na solo przeszło w miarę, o tyle później, w tym deszczu, dzikim wietrze, wylewającej się wodzie z butów, nie było już za ciekawie. Zacząłem tracić rytm - pamiętałem jeszcze przejechane wczorajsze wyścigowe kilometry, a tu nogi dostawały taką repetę. Przez godzinę skupiłem się na rytmie, tętnie, prędkości i na śledzeniu z oddali samochodu pilota; znów zrobił kawał dobrej roboty, zasłużył na premię od ŻTC...
Zacząłem uciekać w przestrzeń kasku, im bardziej zaczynałem cierpieć. W drugiej godzinie samodzielnej jazdy schowałem się tam całkowicie. Palce stóp z zimna całkiem zdrętwiały; poglądając czasem, czy w ogóle mam stopy, widziałem co obrót wodę, wylewającą się z butów.
Zacząłem dzielić drogę na fragmenty krótkie, bardziej przyswajalne dla zmęczonego umysłu - do skrzyżowania, do tego drzewa, do mostu... w końcu pierwsza runda. Na wjeździe do miasta wyprzedziłem szereg reprezentantów służb mundurowych, poleciałem dalej.
I jest już sekwencja - zakręt w lewo, potem w prawo i podjazd pod metę. Uważaj, ślisko, manetka, łańcuch w górę, złożyć się w prawo i już w górę.
Ów podjazd jest krótki; wszystkiego z 250 metrów, ale ze znaczną stromizną. Podjechałem go oczywiście jak trzeba - na twardo, przy niezwykle sympatycznej postawie kibiców mimo padającego deszczu (na drugiej rundzie wyraźnie słyszałem kibicowanie po imieniu; jak się okazało stał tam np.  Łukasz, który już swoją rywalizację skończył, wygrywając ją). Wjazd na kostkę; uważam, żadnych gwałtowych ruchów, słyszę słowa spikera, trzy zakręty i znów wypadam na długa prostą, wyjazdową z Warki w stronę Warszawy.
I tu wiedziałem, że będzie punkt krytyczny, jeśli uda mi się przejechać jeszcze rundę przed peletonem. Bo na tym piekielnie długim, prostym i wznoszącym się kilka razy odcinku wiał ostry, czołowy wiatr. Jechało się tam przeraźliwie ciężko, twardo, walcząc o każdy jeden obrót korbą. Drastycznie spadająca prędkość powodowała ukłucia niepewności - przecież nawet byle jak jadąca grupa w takich warunkach pojedzie znacznie szybciej, niż solowy zawodnik...
Położyłem ramiona na kierownicy i ile się dało jechałem jak najniżej się tylko da. W głowie zaczałem odtwarzać sobie filmy; ale nie takie, których fragmenty już widziałem, a takie, którym pozwalałem tworzyć się w głowie. Wymyślałem. Wizualizowałem. Marzyłem. Byle tylko odciąć się od bólu nóg, od coraz cięższego łapania oddechu, od piekącego uda i drętwiejących z zimna stóp. Wyobrażałem sobie rzeczy miłe, na zasadzie preciwieństwa od tego, w czym uczestniczyłem. Niemal do połowy ułożyłem w głowie opowiadanie, którego kanwę zapomniałem zaraz za metą.
I jechałem. Cały czas, niczym metronomem odliczając obroty, kręciłem nogami ile sił.
Ciężko zaczęło robić się po 50 kilometrze; wiatr bezlitośnie chłostał mnie i smagał po mokrej twarzy, zarazem nanosząc z pól zapach gnoju, który to nie wywołał żadnych negatywnych wrażeń, prócz feerii wspomnień. Celowo się rozpraszałem, ale nie tak, by spowolnić jazdę.
Odczuwałem już piekielne zmęczenie, ale nie chciałem odpuścić; nie wiedziałem, jaką mam przewagę, a gdyby doszła mnie grupa, prawdopodobne byłoby to, że nie utrzymałbym się w niej. Jechałem, bo co innego mi zostało? Jechałem i tęskniłem; za ciepłem, za miłym miejscem do schronienia... Prawdziwy kryzys przyszedł na 60 kilometrze.
Zakręt, uderzenie wiatru - nie jeden, a dwa tryby w górę, by spróbować to przezwyciężyć, raz i drugi zniosło mnie ze zmęczenia. Co i rusz spoglądałem na działanie pilota; naprawdę - bardzo niedoceniana, a zarazem piekielnie ważna funkcja... Zjadłem żel.
Po dwudziestu minutach drugi; ale ze zmęczenia ten się już po prostu nie przyjął... eksplodujące resztki wyplułem, wypłukałem usta wodą z bidonu, bo deszczówki miałem już nadto i jechałem dalej.
Po 60 kilometrze proporcje się zmieniły; myślenie o przyjemych rzeczach coraz częściej przeplatać się zaczęło z kłótniami z Ananke. Jedzie dwie godziny sam w takich warunkach, to teraz tylko by brakowało, by złapał gumę... Odpowiadałem jej wówczas w sposób mało cenzuralny, acz w pełni uzasaniony. Tak, teraz na zakręcie się po prostu wywal, będzie na mnie... prowokowała, ale znów ją pogoniłem.
Wyjątkowo głośno gadała do mnie, gdy po raz drugi przejeżdżalem po podjeździe przez kamienisty i mokry odcinek na rynku, ale znów bez żadnego dla mnie przykrego skutku.
Gdzieś na 70 kilometrze wyprzedził mnie wóz techniczny chłopaków z Sokołowa - z okna wystawił głowę Sylwek i coś do mnie krzyknął. Mówił, jaką mam przewagę....
Ile?? najpewniej źle usłyszałem. To niemożliwe przecież; potrząsnąłem głową, pojechali dalej.
Ja też pojechałem dalej, bo przecież się nie zatrzymam, mając do mety 15 km... acz przyznam się szczerze. Co najmniej dwa razy miałem chęć po prostu zatrzymać się. Odpocząć. Odetchnąć. Pieprznąć rower w krzaki...
Bolało. O rany, jak bolało... ten ostatni długi, prosty odcinek pod górę i pod wiatr sprawił, że zacząłem jechać z prędkością znacznie niższą, niż na treningu. Raz i drugi obejrzałem się do tyłu, patrząc, gdzie jest moja grupa.
I nie myślałem nic a nic o nogach.... kręciły się bez mojej woli. 
Ostatnie 10 kilometrów odliczałem słupek po słupku; ciężko było mi utrzymać równą linię jazdy, ciężko było skupić się na czymkolwiek, prócz bólu...
Znak "Warka 5" potraktowałem jak wskazówkę o bardziej hedonistycznej proweniencji, niż taka w zasadzie była...
Ostatnie dwa zakręty. Składam się w prawo - ostrożnie, by nie wyłożyć się, nogi już całkiem drętwe, nie wstałbym z asfaltu, składam się w lewo i zaczynam wierzyć. Bo do mety 300 metrów. Teraz, jakby nawet rower padł, to dojdę na piechotę. 
I wiem, że zrealizuję swoje marzenie - o solowym dojeździe już mam za sobą, to pozostało  teraz...
Pokonuję podjazd, oddychając ciężko.
Składam się w dwa ostatnie zakręty, ale za ostatnim z nich zwalniam do zera - do mety pięć metrów. Tu przypominam sobie scenę wygrzmocenia się na sali maturalnej... przecież jak tu, na zdrętwiałych nogach wygrzmiciłbym się metr przed metą, to spaliłbym się ze wstydu...
Rozpędem przejeżdżam cztery metry, zatrzymuję się, podnoszę rower do góry i przechodzę linię mety.
Zaraz za nią siadam na bruku; ciepię okrutnie, Rafał O. przytrzymuje mi rower.
Zapytał, gdzie odjechałem. Chyba nie uwierzył...
Czekam pięć minut na kolegów; przeszło pięć minut czekam, bo tak po prostu wypada.
Finiszują.
Widzę kolegę, z którym zamieniłem zdanie o rozgrzaniu się.
Pytam - czy już się rozgrzał?
Odpowiada - a weź spie....j. Ze śmiechem, rzecz jasna.



Komentarze