SZYBKO GRUBASKU DAJESZ POD TE GÓRKI, CZYLI ŻTC GÓRA KALWARIA

Jedna z niewielu chwil, gdy nie wisiałem dwieście, trzysta metrów za peletonem charcząc, dysząc i szukając najbliższej przeprawy przez Wisłę. Lub knajpy; Fot: ŻTC Bike Race

STARE POWIEDZENIE MÓWI, ŻE GOLFISTA NIGDY NIE KOŃCZY KARIERY; JEMU PO PROSTU ZACZYNA BRAKOWAĆ W PEWNYM MOMENCIE PIŁECZEK. JA PODOBNIE; BĘDĄC JAKBY NIE PATRZEĆ W PODESZŁYM WIEKU, ZACZYNAM CZUĆ SIĘ LEKKO NIESWOJO NA ROWERZE. NA ŻTC BIKE RACE W GÓRZE KALWARII CHŁODNO, MOKRO -  ALE MIMO TEGO, ŻE TO NIBY PASUJĄCE MI WARUNKI, CZUŁEM SIĘ SŁABO. KOLANO CIĄGNIE, SZCZĘKA DOKUCZA PO WKRĘCENIU KOLEJNEGO SZTYFTU, OBITE CZTERY LITERY CIĘŻKO WYGODNIE USADZIĆ NA SIODEŁKU... JAK NIC, STARZEJĘ SIĘ. PACNĄWSZY SIĘ W CZOŁO SKONSTATOWAŁEM  JEDNAK, ŻE PRÓCZ STAROŚCI PRZYCZYNĄ TEGO STANU RZECZY BYŁA OSTATNIA KRAKSA.

Rozgrzewka w takich warunkach atmosferycznych, wraz z nadciągającą z południa apokaliptyczną chmurą i z takim samopoczuciem była w zasadzie tylko fatalną imitacją - trzy minuty w jedną i dziewięć minut w drugą stronę. 
Kogo z Was zastanowi, czemu w jedną stronę trzy, w drugą zaś dziewięć, już spieszę wyjaśnić. 
Ruszyłem sprawdzić, jak wygląda ów podjazd (na tej trasie jeszcze się nie ścigałem). I podjazd wygląda bardzo inspirująco; pod warunkiem, że pokonujesz go w dół. Trzy minuty z biura zawodów do zakrętu na początku podjazdu. 
Pokonując go w przeciwną stronę, tę niewłaściwą z zasady (pod górę), podjazd - niczym dwie twarze pogańskiego Janusa, pokazuje tę przeciwną facjatę. A w zasadzie przeciwną względem twarzy część ciała... od zakrętu do biura zawodów dziewięć minut... 
I to, co naturalne jest w zjeżdżaniu,  przy podjeżdżaniu naturalnym przestaje być i zaczyna się to, co nie sprzyja pokonywaniu niewielkich choć stromizn. Kręcisz trzy razy mocniej, a rower jedzie trzy razy wolniej. Gdzie, do cholery, zdrowy rozsądek i sprawiedliwość się oficjalnie zapytuję? No kto to w ogóle słyszał, by asfalt pod góry lać, przecież to zaraz budowlańcom spłynie wszytko.  
Zakończywszy "rozgrzewkę", czyli zipiąc i dysząc, chwytając się lusterek samochodów i sztyc innych rozgrzewających się (rany, tam nawet dziewczyny wyprzedzając mnie pędziły tak, że wytwarzany przez nie podmuch mało nie zrzucił mnie w drzewa; chciałem złożyć oficjalny protest sędziemu, ale nie mogąc złapać przy nim oddechu odesłał mnie do ratowników), jakoś podjazd ten umordowałem i pojechałem szukać najbliższego szpitala, bo przeliczywszy, ile razy mam ten - i przeciwny! - podjazd pokonać (pięć razy!!!) wiedziałem, że niechybnie tak to się skończy.  
Co gorsza -  na pojeździe widniały napisy "Moniś go!", ale ostatni z nich miał tak skierowaną strzałkę nad nim że ni chybi, przy zmęczeniu, jak na nią bym spojrzał, pojechałbym w prawo miast w lewo, prosto w bruk i rzepę. Fakt; i bruk i rzepę lubię, ale nie w tej konfiguracji. 
Bez sensu ta jazda była, to było oczywiste od samego początku. Ale nie można, ze względu na szacunek dla ŻTC, nie jechać. Co więcej, koledzy, zjeżdżającej z normalnej rozgrzewki mówili, że na długiej prostej wzdłuż Wisły piekielnie wieje - oczywiście prosto w pysk. 
I już się ustawiamy. I już tradycyjnie witam się z pilotem - robią naprawdę fantastyczną robotę - witam się też z pierwszym sanitariuszem mówiąc, byśmy się dziś już nie widzieli. Sędzia coś tam na mówi, jak zwykle nie słuchamy, i trzy... dwa.... tętno mi nie skacze, bo nie wziąłem paska... start!!!
I zaczął się najdziwniejszy wyścig tego sezonu. Fakt; na starcie prosiłem wszem i wobec przy poklasku wszystkich, byśmy pojechali ostrożnie i spokojnie, bym nie musiał się zbierać i tak będąc poobijanym z asfaltu, ale nie przypuszczałem, że ktoś potraktuje to poważnie... 
"Dziwny jeeeeeeest ten świat", śpiewał Niemen przed laty, a ja po 20 kilometrach jazdy miałem ochotę zaśpiewać na tą samą melodie "dziwny jest ten wyścig", ale bez przeciągania "eee" bo zadusiłbym się na amen. Nie było współpracy, nie było jakiś porządnych ucieczek, nie było jakiegoś porządnego tempa... ja się w akcje zaczepne zaangażowałem tylko cztery razy. Niestety; przy ostrzejszych dokręcaniach odzywało się i zbite kolano i dupsko, więc nie szalałem za bardzo, by nic nie nadwyrężyć - wszak jutro też jest wyścig. W Warce, nadmienię. Nie pamiętam też wyścigu, w którym grupa tak nieaktywnie jechała; nakręcając zmiany - z wyjątkami - nie było komu przejąć prowadzenia. Nie było chętnych do współpracy w odjeździe. 
Nie angażowałem się też przesadnie mocno, bo teraz jest sytuacja taka, że ja się muszę bronić a koledzy mnie atakować... Co to jest jednak za wyścig, w którym solo odjeżdża nam kolega? Pogoń była taka, że rozglądałem się za drzewkiem, by zatrzymać się na siusiu. 
Cztery za to konkretne akcje przeprowadziłem; nie tylko, by rozbujać wyjątkowo oporne dziś nogi, ale by trochę rozruszać grupę. Trzeci z nich - niewiele brakowało do ciekawego rozwoju sytuacji, bo złapałem jakąś tam przewagę, przede mną dwójka, a trójka na czele to już może być fajnie - ale po raz kolejny nie dali mi odjechać. Cóż; sam bym tak samo robił... niestety, solowa ucieczka poszła, nikomu nie chciało się gonić, a ja powoli przestaję robić za drezynę. 
Dwie dość istotne rzeczy muszę podkreślić. Jakieś zamieszanie, gdy wjeżdżaliśmy na główną na Konstancin. Nie wnikając w kto i co, ale mam jakieś takie nieodparte wrażenie, że ktoś z dyżurujących tam lekko zaspał, doprowadzając do niebezpiecznej sytuacji, wpuszczając na linię naszego przejazdu samochód. Tu rola naszego pilota była nieoceniona; my zaś wrzaskiem uprzedziliśmy się przed niebezpieczeństwem; udało nam się minąć zagrożenie, ale kilka nieważnych przymiotników poleciało. 
A podjazdy... na trasie znajdują się dwa na każdej rundzie. Mniejszy, w zasadzie niewiele wymagający i większy, kilometr przed metą, ciągnący się przez jakieś 700 metrów. I ten jest już konkretny; słaby asfalt, dwa zakręty i wznosząca się stromizna 500 metrów przed metą. Ów podjazd - końcowy, pokonywany przez nas pięć razy - zaskoczył mnie najbardziej. 
Nie jestem góralem, nie umiem jeździć po górach, wszelakie podjazdy wyduszają ze mnie ostatnie pokłady sił, nie cierpię ich jak one mnie. 
Na praktycznie każdym pojeździe, całkowicie bez napinki, przechodziłem z dowolnego miejsca w peletonie na pierwsze pozycje. Pierwsze, co znaczy że bez żadnych zapędów atakowania wychodziłem albo na czoło grupy, albo wręcz sporo przed nią... z braku towarzystwa w takim wietrze do ucieczki nie jechałem solo, a gdy takie towarzystwo się na trzeciej rundzie znalazło, to po pewnym czasie nas zlikwidowali. 
I tak sobie jechaliśmy, co najmniej dziwnie, gdy na trzecim podjeździe od końca padło tytułowe zdanie od kolegi - stuknąwszy mnie w brzuch mówi "szybko grubasku dajesz pod te górki" co w sumie było dość zabawne w kontekście jego wycieniowania i odstawania ode mnie na każdym podjeździe. 
Na trasie nie raz namawiałem na jazdę zmianami; niestety, nie wychodziło to zupełnie. Nie było chętnych do zmiany, nie było chętnych, by pociągnąć narzucone tempo. Pod tym względem był to dość słaby wyścig... dość powiedzieć, ze 90 km przejechaliśmy ze średnią, różniącą się od mojej treningowej o mniej niż pół km na godzinę. Jechaliśmy wolno. 
Ostatnie kilometry i rozpoczęły się przygotowania do finiszu. Z przodu jeden ucieka, tu zaczyna się kombinowanie. Jadę swoje; ostatnia część drogi zwęża się, jest słabszy asfalt, ale i grupa już jest bardzo mała. Skoro utrzymałem się, mimo słabych nóg, do końca, to zacząłem myśleć o ostatnim podjeździe i mecie. Ostatnie 200 metrów do kreski wypłaszcza się, ale wcześniejsze 500 metrów trzyma. Ale, po pokonaniu tego podjazdu już cztery razy (dodatkowo jeden na teście) nie obawiałem się go. 
Ostatni kilometr. Jechałem na jego początku gdzieś na 11-12 pozycji. Ale - niestety w środku grupy, nie gdzieś z boku i przy zakręcie w lewo, po którym zaczynał się właściwy podjazd, nie miałem miejsca, by zacząć się "przepychać". Metr za metrem, mimo ostrego tempa przez ostatnie paręset metrów, teraz grupa zaczęła zwalniać - po zaczęły się już procenty. Jedzie mi się lekko; co z tego, jak jestem zamknięty w środku grupy i nie mam jak wyjechać z ula. Boki też zajęte, bo grupka się rozjechała szukając już linii finiszowej; cholera, mam czym jechać, a nie mam GDZIE jechać... myśl, myśl, rzuciłem pod nosem... ding!!...zabrzmiało w głowie.  
Rozgrzewka. Jedziemy środkiem. Dlaczego? Bo na bokach, w dziurach na jezdni, stoi woda. 
Mijam jedno koło, zjeżdżam na bok - ale na zupełny bok, jeszcze dalej, niż chłopaki koło mnie, wbijam w wodę, ryzykując, że jak są tam większe dziury, to może być niemiło, i jadę skrajnią drogi w górę. Przyspieszam; z zaskoczeniem spostrzegam, że dwóch chłopaków koło mnie zrzuca na małą tarczę. Nie będą groźni. Jadę twardo; przyspieszam. 
Atakuje jakiś kolega, lekko się oddala, a ja, trzymając się nadal kałuż, jestem już na trzeciej - czwartej pozycji, kręcąc bardzo twardo. Grupa rozciąga się, a ja trzymam nadal swój twardy rytm... i na szczyt podjazdu, na piekących udach wjeżdżam w pierwszej trójce z grupy - przede mną leci ten, co odskoczył chwilę temu, a jeszcze przed nim solowa ucieczka. Tamten na solo wygrał, drugi dziesięć metrów przed nami. Ostatnie 150 metrów walczymy we trójkę; słyszę kibicującego Mirka, widzę metę, nogi strasznie pieką (na trasie złapał mnie skurcz w udzie, wypiąłem nogę by go rozbić; popchnął mnie wówczas Piotrek, widząc co się dzieje) tu ten sam mięsień znów się odezwał. 
Ostatnie sto metrów jedziemy we trójkę tak równo, że przecinając linię mety nie wiem, który z nas przejechał w jakiej kolejności. Długo łapię oddech, długo męczy mnie piekąca noga. 
Czwarty. Tylko i aż czwarty - tylko, bo nasza trójka zmieściła się w dziesiętnych sekundy a frajersko pozwoliliśmy odjechać ucieczce, a aż - bo po jeździe z tak słabym samopoczuciem takie miejsce brałbym w ciemno. 
Jutro Warka. 
Nie mam na myśli piwa. 









Komentarze