SPEED DATING, CZYLI MISTRZOSTWA POLSKI W JEŹDZIE NA CZAS W PARACH

Niestety, z Tomkiem nie załapaliśmy się na żadne zdjęcie organizatora, czymś więc muszę zapełnić miejsce nad leadem...Fot: Gmina Patrzęczew

LĄDOWISKO HELIKOPTERÓW LPR - TO BYŁO MOJE PIERWSZE SKOJARZENIE, GDY ZOBACZYŁEM BLAT MOJEGO PARTNERA W PARACH, TOMKA. POŁOŻONY NA PŁASK ŚMIAŁO ROBIŁBY ZA BLAT WESELNEGO STOŁU; ZNACZY SIĘ BLAT, A NIE TOMEK. ON TEŻ DO MAŁYCH CHŁOPCÓW SIĘ NIE ZALICZA; ZNACZNIE WYŻSZY ODE MNIE, A MIKRUSEM NIE JESTEM - TO BYŁO O TYLE DOBRE, ŻE CHOWAJĄC SIĘ ZA NIM NA ZMIANACH WYRAŹNIE CZUĆ BYŁO RÓŻNICĘ

Speed dating przed Mistrzostwami Polski w jeździe na czas w parach wszedł w niebywały poziom abstrakcji; kolega Piotrek był nawet tak zdeteminowany, że - nie mając pary - i tak przyjechał do Parzęczewa, licząc, że na miejscu znajdzie jakąś samotną i zagubioną duszyczkę.
Udało mu się - dosłownie w ostatniej chwili.
My z Tomkiem dogadaliśmy się dwa, trzy dni przed czasówką. Nie widzieliśmy się na oczy. Nie ścigaliśmy się razem. Nie uciekaliśmy razem. Czyli w niedzielę zapowiadała się klasyczna randka w ciemno, ciekawy tylko był jej finał...
Zadanie na niedzielę - wiem, że Tomek jest członkiem Gatty. Znalazłem ich samochody - to łatwe - i zaczęła się konsternacja... kilkunastu gości, w takich samych strojach, i w kaskach i okularach. Własne żony by ich wówczas nie rozpoznały. Ene, due.... trafiłem za pierwszym podejściem. Pozostało tylko się rozgrzać (check) ustalić taktykę i strategię (jedziemy na pałę? tak! - check) i ustalić system zmian (jak wyjdzie? tak! -check).
Stojąc na parkingu wśród speców od czasówki czułem się jak brzydkie kaczątko. Wokół rozmowy - o łożyskach ceramicznych, o specjalnym pomiarze mocy na czas, o specjalnych klejonych oponkach (???), o skręcanych i rozkręcanych dyskach, o treningowych rowerach czasowych i ich startowych wersjach, o nowych szytkach na czasówkę, o milionie rzeczy, których nie mam i mieć nie będę. Na to wszystko wyciągnąłem swój rower, ten sam co zwykle, na tych samych kołach (poza pożyczonym dyskiem), na oponce przedniej pamiętającej Ronde van Vlaanderen... i idę się grzać.
Jadąc na wspólną rozgrzewkę zwróciłem uwagę na blat Tomka - duży. Naprawdę duży; trzeba mieć sporo w nogach, by to rozkręcić; ale i tak rekordzistą był gość, który miał blat 70 zębów (!). Czyli taki, jakiego używa do rekordowych czasówek Białobłocki. I to była chwila mojego zawahania; 55 zębów to potencjalnie duża prędkość, jak ma się w nogach siłę, a ja mam blat zwykły, 53 zęby. Jak Tomek na niespożyte pokłady siły, może być ciężo utrzymać mu koło...
Rosnąca, zimna kula w żołądku jasno wskazywała, że zbliża się pora startu. Dwa razy pod rząd sprawdzałem w krzakach, czy rowery stoją, przy czym za drugim razem usłyszałem wywoływane moje nazwisko. Popędziłem na start, jak by to był start właściwy, co też zmęczyło mnie, jak start właściwy. Tętno od razu po podejściu do rampy podkoczyło o 10 uderzeń; to pewnie na wspomnienie kolegi, spadającego z podobnej rampy na główkę.
Już stoimy. Już potwierdzamy znów całkowicie ignorowane sugestie sędziowskie (jeździmy prawą stroną jezdni? naprawdę?), już zaciskamy dłonie na klamkach. Niczym współcześni kowboje, ubrani w lajkry, stojący w południe w pyle ulicznym, oczekujący, aż na ziemię opadnie chusteczka, pozwalająca na oddanie strzału, tak my czekamy na ostatnie piknięcia zegara, odliczającego czas. Myśłenie abstrakcyjne, wyjątkowo zintensyfikowane w takich chwilach zaskakuje mnie; jak w ogóle działa taki zegarek? Tam jest z pięćset podziałek, wskazówek drugie tyle, nie idzie się w tym połapać. Wiem jedno, za to najważniejsze - ostatnie piknięcia oznaczają osatnie pięć sekund ciszy. Ciszy, przed nadciągającą burzą. A ta nadciąga z siłą huraganu; już pojawia się na horyzoncie [pik!], ale naciąga z prędkością zdarzeń z książek Kinga; [pik!] jest już nad okolicą, robi się coraz ciemniej, to pewnie to słynne widzenie tunelowe, wywołane przez wyjąkowe okoliczności [pik!], a te są zaiste wyjątkowe, bo widzę tylko wycinek drogi przed sobą i nic poza tym - dwóch gości, jadących po raz pierwszy ze sobą, podnosi się z siodełek [pik!], roznoszące się echem, od którego oddalamy się ze stale rosnącą prędkością, zjeżdżając z ramp startowych.
W zasadzie ustalenie przed startem poczyniliśmy tylko jedno; wszak jasno trzeba ustalić, kto ma wyjść na pierwsze prowadzenie, by sobie wzajemnie nie przeszkadzać - umowa jest jasna, pociąg rozpędza Tomek, ja wychodzę od razu po rozpędzeniu i biorę wiadukt; potem już jedziemy na czuja.
Początek udał się nam bez zbędnych perturbacji; Tomek skutecznie nas rozpędził, ja wbiłem się na wiadukt, ustawiliśmy się, położyliśmy na kierownicach, i zaczęliśmy nasz koncert na dwa instrumenty. A konkretnie na dwa miechy; w ich rolach płuca, w akompaniamencie nóg, wybijających rytm oraz szumu dysków, stanowiących w tym wypadku dominantę akustyczną.
Od tego momentu mogę pisać tylko o sobie; o swoich odczuciach, bo nie wiem, co w tym momencie myślał Tomek. Bo to, że jazda jest w parach, nie zmienia faktu, że jedziemy tak naprawdę sami. Każdy jest zamknięty w samotności własnego kasku, każdy z pary cierpi na osobności, każdy mierzy się ze swoimi demonami.
I chcąc być bardzo uczciwym, nie powinienem zbyt wiele pisać o samej jeździe.. dlaczego? Bo tak naprawdę niewiele się z niej pamięta... to jedno pasmo - constans - cierpienia, okłamywania siebie samego, że jeszczse chwila, jeszcze chwila...
Zawsze szczery Chris Boardman po najlepszej czasówce swojego życia (średnia 55 km/h), zapytany, co może o niej powiedzieć, odparł, że "nie pamięta". I taka też jest prawda; to minuta, rozciągnięta w czasie dwadzieścia sześć razy, to atawistyczne skupienie na tylko jednym, to zupełne wyłączenie się.
To taka kolarska deprywacja sensoryczna. Odcięcie od wszelkich bodźców zewnętrznych. Odcięcie od świata. Zanurzenie się w naszej wersji siarczanu magnezu, w naszej indywidualnej komorze deprywacyjnej. Zatracenie czucia, ciążenia, ciepłoty, dotyku. To właśnie jazda na czas; kolarska deprywacja sensoryczna.
Zmiana, złap oddech, utrzym kierownicę, jak strasznie wieje, podjedź ten podjazd, wytrzym to, dojedź, dojedź... już nawrót; ten udaje się nam, jakbyśmy go trenowali godzinami.
Tomek wyjeżdża trzy metry za pachołki, ja składam się tuż za nimi, i zamieniamy się miejscami w szyku; napędzam nasz pociąg na powrót i zamykamy drzwi do świata na kolejne dziesięć kilometrów.
Jednak następuje jedno wybicie z rytmu; niby mało istotne, ale jak leży się na kierownicy z dłońmi oddalonymi od hamulców, to samochód, wyjeżdżający z pobocza powoduje, że gubimy szyk, gwałtownie hamujemy, stawiając tylne koło na sztorc; wybiliśy się z rytmu, i powrót do niego nieco bolał.
Drugą część trasy, ostatnie 10 km pokonujemy szybko; bardzo szybko. Lecimy ze średnią równych 47 km/h z piekielnym przyspieszeniem na ostatnich trzech km; cóż, z zasady końcówki mam mocniejsze, pod koniec wyścigów jestem w stanie wykrzesać z siebie nieznane pokłady sił. Zmieniamy się pędząc dobrze ponad 50, w końcowej fazie licznik pokazuje 67 km/h. To szybko. Bardzo szybko.
Wpadamy na metę. Wracamy na ziemię. Wracamy do świadomości. Wracają nam normalne oddechy. 
Dopiero po rozjeździe dowiadujemy się, że zajęliśmy 9 miejsce. Niby słabo, ale w towarzystwie byłych zawodowców ujmy nie przynosi.
Rozjeżdżamy się, i przez przypadek dowaduję się o jakiś perturbacjach z wynikami Marka S. i Tomka M.; pędzę im to przekazać, uznaję, że może być ważne. W końcu z PZKOL to nie są żarty...

Jedno słowo harcerza, którym byłem równe 3 minuty, zanim mnie nie wyje....li przed laty. 
W przyszłym sezonie - jak będę się ścigał, to jeszcze pewne nie jest - jadę po podium w parach. 
Śmiejcie się. Śmiejcie. 
Wspominałem, że jestem uparty? 



Komentarze