GDY PODCZAS ROZGRZEWKI Z CHODNIKA SŁYSZYSZ "PANIE, TO TOUR DE POLOGNE?", POTWIERDZASZ I KRĘCISZ DALEJ

Gdy na wyścigu o Mistrzostwo Polski zjawia się pełna reprezentacja ŻTC Bike Race czuję się jak w domu. Rodzi się pytanie, co tam robili, ale nie o tym, nie o tym... wiem, że wówczas mogę liczyć na jakieś porządne zdjęcie. Takie, jak powyżej. Fot: ŻTC Bike Race

NIE TO, ŻE OD RAZU PIJANY; TO, ŻE KTOŚ JEDNOCZEŚNIE IDZIE JEZDNIĄ I DWOMA CHODNIKAMI WCALE NIE MUSI ZNACZYĆ, ŻE PIJANY. A MOŻE CUKRZYK? WYCIĄGANIE POCHOPNYCH WNIOSKÓW NIGDY DO NICZEGO DOBREGO NIE PROWADZIŁO, POMYŚLAŁEM SOBIE, PO CZYM PRZY PYTANIU TEGO JEGOMOŚCIA O TOUR DE POLOGNE POCZUŁEM JEGO WYZIEWY Z JAMY GĘBOWEJ. 
ÓW ODDECH MÓGŁBY SPOWODOWAĆ SAMOZAPŁON ŚCIÓŁKI LEŚNEJ. 

Cóż, niebywałe to, że gość w ogóle rejestrował, że takowy wyścig w mniej więcej tym czasie w ogóle odbywał...

Widzieliście kiedyś scenkę, odgrywaną przez Kryszaka, w której to usiłował zapiąć trzy guziki marynarki w dwie jej dziurki? Miał przy tym minę pamiętną, jaką i ja miałem, jak Grzesiek dał mi swoją pompkę do napompowania dysku. Nagle poczułem wzbierającą gulę paniki, rosnącą w gardle, między łopatkami spłynęła pierwsza kropla zimnego potu. Otóż mam pompkę; i niby wszytko oczywiste - jest dziurka, jest wentyl - ale ni cholery nic ze sobą współgrać nie chce. Czuję, że zaraz zaleję się łzami, opuszczam więc okulary i w rozpierającej mnie panice patrzę dalej. No nie ma że boli, coś tu nie gra. Jednak zapytać czterech gości z sektora VIP, stojących przy Grześku, jak się używa pompki po prostu nie mogę, bo jednorazowo wyeliminowałbym całą piątkę ze startu - przepony by im popękały słysząc takie pytanie od gościa, który przyjechał na Mistrzostwa Polski. 
Chwilę później, trzęsącymi się dłońmi i mrugając oczami wbijam ten wentyl, raz, drugi, i raz jeszcze, ale nic to nie zmienia - nie mogę napompować koła. 
Ku...na; w minutę układam kostkę Rubika, a tu mając dwa elementy.... siwieję w oczach. Gdy już niemalże traciłem przytomność, uratował mnie Grzesiek - co by nie mówić, jest uprzejmym człowiekiem (rzeźnik w peletonie o twarzy cherubinka) i wyratował mnie z opresji, pompując mi koło. Przezorny z niego człowiek; pewnie zauważył, ze lada moment pożegna się ze swoją pompką, którą zdemolowałbym po jeszcze dosłownie chwili podejmowania prób pompowania, a wyglądała na dość drogą. Przy okazji dowiedziałem się, jak się używa tego cholernego zaworu... Grześkowi udało się powstrzymać śmiech, a ja, skompromitowany już na cacy, oddaliłem się w stronę najbliższej mysiej dziury. Podejrzewam, że w pompce był gaz rozśmieszający, tak nagle towarzystwo parsknęło śmiechem. 
Pod koszulka odcina mi się damski pas pod suknię, przytrzymujący tu i ówdzie nadprogramowe fałdki; utrudnia nabranie powietrza, ale jazda na czas to wojna - tu półśrodków nie ma. Kto zwraca uwagę na komfort, stając na froncie? 
Nerwy, podburzone po walce o wydanie numeru startowego (nie chcieli tego zrobić, naprawdę!) rozładowałem jadąc na rozgrzewkę, przy okazji znikając z oczu VIP-om. Kręciłem wyjątkowo długo, jak na moje rozgrzewki, ale to wynikało z dwóch kwestii - świadomości, że to czasówka, więc wbicie się na piekielne obroty, rozdzierające jądro bólu od pierwszych chwil wysiłku wymaga dobrego przygotowania mięśni, oraz dwa - jasnej sugestii Marka S. który rzeczoną długość rozgrzewki podpowiedział. Kręciłem godzinę, mocniej, lżej, ale stale - wiało mocno, były lekkie podjazdy, a że pierwszy wiadukt następował po dwustu metrach jazdy, więc nie chciałem się zagotować już na nim. 
Totalny stres - jak zawsze - przedstartowy powoduje chwilową nerwicę natręctw; sikam z siedemnaście razy, z osiem sprawdzam, czy mam bidon... czym prędzej gnam na parking by wziąć ów bidon i już, spanikowany, staję przed rampą startową. Tuż przed rampą mijam się z kolegą, który rok temu - na moich oczach - zanurkował z takiej rampy w Gassach idealnie prosto na główkę; rozwalając okulary - tym występkiem chwilowo zrzucił mnie z podium bycia "gfiazdą dnia", ale był twardy, bo pozbierał się, i na trzęsących się nogach, gdy już go ponownie wsadziliśmy na rampę, wystartował. 
Start... sędzia szybko przypomina wyciąg z regulaminu, potwierdzam, choć pojęcia nie mam o czym w zasadzie mówi, i już się wpinam. Łańcuch!!! Wnosząc rower na rampę zsunął się łańcuch z blatu, poprawiłem go i już piętnaście sekund do startu. Wdech / wydech / na monitorze widzę, jak rośnie mi tętno; to działanie jak u psa Pawłowa, jeszcze nie wystartowałem, a organizm już wie, co się będzie działo...
Trzy.... dwa.... start! Chorągiewka poszła w górę, jak i mój wielki tyłek znad siodełka. 
Ruszyłem. 
Wiecie, jak się rusza do czasówek? Podpowiem - niezależnie od preferencji muzycznych posłuchajcie proszę początek kawałka In absence ov light. Darski najpierw głośno nabiera powietrza, by - wypuszczając go - rozległ się kakofoniczny, rozdzierający jestestwo, nieprawdopodobnie, piekielnie szybki tętent instrumentów. Perkusja Inferno wybija rytm, niedostępny dla szybkich nawet perkusistów; i tak przez kilka minut trwania piosenki...
... różnica taka, że to nieprawdopodobne nękanie jądra bólu własnego ciała podczas czasówki trwało 28 minut i 18 sekund. Też nabrałem głośno powietrza i rzuciłem się w dziewiąty krąg bólu. 
Rozpędziłem się przed wiaduktem, wbiłem się na niego z rozpędu i już kładę się na kierownicy. Szybciej, zredukuj, jeszcze szybciej, zredukuj jeszcze dwa... w głowie kołacą komentarze Marka, Grześka... jedź twardo, jedź twardo... nogi już pieką, a nie mam jeszcze kilometra przejechanego, zaczynam bardzo mocno oddychać.
Po dwóch kilometrach coś zaczyna gwizdać; to mój garnek na głowie zaczął puszczać parę; po czole płyną pierwsze krople potu, a to dopiero początek drugiego kilometra. Klik...organizm przełącza się w jakże dobrze mu znany survival mode...pędzę. Nie patrzę na licznik, bo i tak jadę tak, jak Greg Lemond przed laty - "all out", czyli ile tylko w nogach. 
Na jedno tylko zwracam uwagę; by pierwszych dziesięciu kilometrów nie pojechać na 110%, bo potem mogłoby braknąć w końcówce. Jadę ledwie na 105%, nieco zbyt przezornie wchodzę w zakręt, pilnując się, by nie przekroczyć osi jezdni (stojący nieopodal sędzia jest czujny i ma sokole oko, znam go dobrze z ŻTC) i dokręcam ostro do nawrotu. Droga mocno pofałdowana, w większości odsłonięta, więc wieje paskudnie. 
Na nawrocie wypijam łyk, zawijam.... i odgrywam drugą część In absence.... łomot, łomot, łomot - teraz już drę, ile się da, bez litości, klnę na swoje uda, chowając się w skorupie kasku przed cierpieniem zaczynam śpiewać w głowie, garnek gwiżdże coraz głośniej, lemondka zaczyna zapadać się od ściskających ją dłoni, rzucam pełne odwody do walki z coraz mocniej opierającymi się korbami. Na podjeździe - lekkim co prawda - ale po raz pierwszy w życiu jadę na trybie 12, bo nie chcę tracić czasu ni rytmu na zmianę na lżejszy. Dokręcaj, dokręcaj... w końcu łapię, mimo gasnącego oddechu i migocącego już umysłu, jakiś swój rytm. Każde przekręcenie pedałami staje się zaczynem paroksyzmu ukłuć bólu, mimowolnie kulę się, by stanowić jak najmniejszą powierzchnię, swój oddech czuję na wyciągniętych przedramionach. O rany, jak boli. 
Jechać. Kręcić. Ma boleć; pamiętam słynne słowa Chrisa Boardmana, który tak oto tłumaczył, jak się jeździ na czas: gdy zadajesz sobie pytanie "czy w tym tempie dojadę do mety", a odpowiedź brzmi "tak" to jedziesz za wolno. Gdy odpowiesz "nie", najpewniej przegiąłeś. Odpowiedź powinna brzmieć "może". U mnie wskazówka leżała już na odpowiedzi "nie", ale siłą woli przesuwałem ją po milimetrze w stronę "może"
Jako że po 16 kilometrach funkcjonowała już w zasadzie wyłącznie moja wyobraźnia, to wskazówkę tę chwyciłem z sił całych i przyczepiłem nieśmiertelną trytką do odpowiedzi "może". Gnam ile sił; to szybki odcinek, co i rusz znacznie przekraczam 50 km/h, w tym wietrze rowerem szarpie mocno. 
Na 5 kilometrów przed metą podejmuję próbę przyspieszenia; nie udaje się, blokuje mnie lekki podjazd, gdzie utrzymanie tempa to stąpanie po rozżarzonych węgłach. Podtrzymuję ten ogień przez kilometr, oddychając celowo bardzo głęboko, co słychać wśród tych łanów zbóż, by taką próbę podjąć na 3 km przed metą. 
Udaje się. Rozkręcam się. Wiem, że tortura skończy się już za chwil kilka. Zrzucam jeden tryb i napędzam się ile się da, bo zaraz zbliża się wiadukt, chcę go pokonać jak najszybciej... rozpaczliwie łapię oddech, wbijam się na wiadukt, wyłania się zza niego meta... rozpędzam się ile sił - zaraz, zaraz, jakich sił? W nogach już pusto, kontrolka paliwa już nie miga a świeci stałym światłem, ale przekraczam linię mety z prędkością znacznie przekraczającą 60 km/h... jak odejść, to z przytupem...
Tuż za linią mety życie ratuje mi Wojtek Pawelec (ŻTC Bike Race) częstując mnie wodą; pół jej litra wsiąka mi w język. Zaczynam po chwili jakoś konstruować wypowiedź nieco bardziej rozbudowaną od "o cholera"..." o rany", dodając do tego mnóstwo onomatopei. 
Jadę się rozkręcić. 
Długą chwilę nie wnikam w wyniki; przecież dobrze wiem, z kim rywalizuję, a ja jadę na zwykłym  rowerze, nie kozie. 
Średnia 42,2 wstydu nie przynosi. 
12 miejsce jednakowoż. 
Jednak, jak zawsze, niedosyt lekki pozostaje...

Komentarze