DZIEWCZYNA BEZ ZĘBA NA PRZEDZIE; CZYLI TRAUMATYCZNY (TYLKO DLA MNIE) MARATON MAŁEJ LIGI XC

Mimo że Edyta z założenia robi dobre zdjęcia, nie pozwoliłem sfotografować bezzębnego uśmiechu.... fot: QQłka, Edyta Lesiak 

GDY JEDZIESZ NA WYŚCIG MAŁEJ LIGI JAKO POMOC ORGANIZATORA, I PRZY OKAZJI W NIM STARTUJESZ NA PRZEŁAJU, OCZEKIWAŃ SPORTOWYCH NIE MOŻESZ MIEĆ ŻADNYCH. LECZ GDY KOŃCZYSZ ÓW WYŚCIG Z WYBITYM ZĘBEM, PRZEORANYM KOLANEM, JEDNAKOWOŻ - MOŻE NIECO BARDZIEJ OPUCHNIĘTYM - PISZCZELEM, NA LEWYM PÓŁDUPKU ROŚNIE CI ZIELONKAWA MAPA AFRYKI A ZDEJMUJĄC SKARPETĘ WYRYWASZ SOBIE SPOD SKÓRY COŚ, CO TAM - W RANIE - DOTYCHCZAS GRZECZNIE TKWIŁO, TO WIESZ, ŻE COŚ, HM, NIE PYKŁO

Ot, start jakich wiele. Trasa mińskiego maratonu MTB Małej Ligi w Mińsku Mazowieckim. Jeśli nie pokrywa się z jakimś moim szosowym startem, to co nieco pomogę w przygotowaniach, a jak jest możliwość to i wystartuję. Jako że to pierwszy maraton organizowany przez Małą Ligę, pojechałem sprawdzić, co niosą ze sobą podmińskie lasy - niestety; wówczas jeszcze nie mogłem przypuszczać, że niosąc za sobą ból, pożogę, zniszczenie i nadwyrężoną szczękę, może zrewidowałbym wówczas swoje zaopatrywania na ten start. Dla mniej zorientowanych przypomnę; nie posiadam roweru MTB, jeżdżę wyłącznie na przełaju i szosie. 
Krzątanina na starcie od wczesnego ranka, ale już można się przebierać, już można grzać silnik. I tu chyba popełniam pierwszy z serii błędów; zawsze, na każdych zawodach podaję łapę: ratownikom, strażakom oraz policjantom. Zawsze, ale to zawsze ratownikom życzę najnudniejszego dnia w pracy, by nie mieli dosłownie ani jednego zajęcia, strażakom - podobnie. 
Tym razem przeoczyłem ten rytuał. Ananke w tym momencie zagięła na mnie parol...
Nie znając trasy, ale wiedząc, że są i pola, i rzeczki, i dukty leśne i piaszczyste sekcje nie wpychałem się w pierwsze sektory startowe, bo i po co, choć strasznie korcił mnie pierwszy, szutrowy odcinek, na których z zasady jestem w stanie lecieć dość przyzwoicie na twardym obrocie przełaja...
Trzy... dwa... start! Tu wyjątkowo nie spinałem się; najpierw bieżnia stadionu w tłumie zawodników, trzy zakręty i dopiero prosta, na której można się rozpędzić. Zakręty przejechane; można się wkręcać w tętno, co też zaczynam czynić, na płaskim i twardym podłożu wyprzedzając kilku zawodników. Pył, unoszący się na kolarskiej wersji pola bitewnego drapie w gardle, mimo okularów drażni wzrok; zaczynają się single, tu o wyprzedzaniu można pomarzyć. Jasne jest, że gdy wjedziemy w piach, moje tempo drastycznie spadnie, więc zasuwam, póki mogę; trawa, polana, ścieżki, zakręty, kamienisty podjazd, krawężniki - o, przelatujemy przez rzeczkę, rześko - podjazd, znów trochę piachu, wybija mi buty z pedałów. Grupa rozjeżdża się; elita jedzie swoje, niewielka przerwa, i leci mniejsza grupka, z osiem osób. 
Tętno już właściwe, stale widzę 170, zaczynam też znacznie ciężej oddychać. Z zaskoczeniem - po maluśkiej hopce, ale zasłaniającej, co jest za nią - dostrzegam, że wypadałoby zmieścić się na niewielkim mostku, a w zasadzie na drewnianej przeprawie nad rzeką, w stosunku do którego znajduję się znacznie za bardzo po lewej stronie. Przed nieplanowaną kąpielą ratuje mnie ekwilibrystyczny, acz równie przypadkowy manewr w piachu, poprzedzającym mostek. Wbijam się na niego nie dalej, jak pięć centymetrów od jego krawędzi i dopiero metr za nim połapuję się, że mogę już wypuścić powietrze z płuc. 
Czynię to głośno; zasuwam dalej, choć nadgarstki, łokcie, tricepsy oraz cztery litery zaczynają cierpieć - taka trasa bez żadnej amortyzacji i z oponami 32 mm stanowi skuteczną, acz rozwleczoną w czasie torturę. 
Wpadamy na sekcję ni to pola, ni to dojazdu po wyjątkowo nierównej, wyraźnie nie czesanej trawie - uderzenia o podłoże są takie, że kask skacze mi między karkiem a nosem, momentami sprawiając, że ścieżka staje się wysoce nieatrakcyjna widokowo. Na kciukach rosną, chwilę później pękają pęcherze; ale jadę. Co więcej; jedzie mi się dość dobrze - ryzykuję i odskakuję od swojego oktetu, przyspieszam na krótkim odcinku szutru i utrzymuję przewagę. 
Zaczyna się rytm, zwany inaczej monotonią naparzanki wyścigowej. Tętno cały czas bardzo wysokie, ale odpowiedź nadal się nie zmienia "tak" - na pytanie, czy w takim tempie dojadę do mety. 
Piach... parafrazując słońce Micińskiego "piach; mój wróg piach"... wpadam w kopną jego odmianę, która to skutecznie wybija z rytmu. Są takie dwa, dość spore odcinki; tu strasznie ciężko idzie utrzymanie jakiegokolwiek rozsądnego tempa, płuca protestują, nogi jeszcze bardziej, zaczyna się robić ciężko. Ktoś krzyczy, że zaraz bufet; niestety, za nim kolejna piaskownica, tym razem jeszcze dłuższa. 
! Poznaję zakręt ! za chwilę koniec pierwszej rundy, ale lekko mylę się w zakręcie, wiedziony odruchem skrętu na stadion, składam się w niewłaściwą stronę. Krzyczą, hamuję, zawijam w przeciwną, gnam dalej.
Sekwencja, która następuje, godna jest miana staccato. Piach, trawa, korzenie - przez ostatnie kilometry jadę w towarzystwie Roberta - rzeczka, mostek, kamienie, korzenie, piach, łąka, zakręty, kamienie... 
Następuje zmiana muzyki; lekko w górze pojawia się wielka korona - poznaję ją, to wielka, stara sosna, wiem, że za nią jest odcinek szutru, którym da się nieźle jechać. 
Mylę się; jak strasznie się mylę... w muzyce na pierwszy plan wychodzą trąby, ich irytujący ton powinien mnie wyraźnie przestrzec...  
Wpadam na szuter, lekko pod górę, tam jest niewielki krawężnik pod skosem, przeskakuję jak na pierwszej rundzie. 
Nie trafiam; w próbie ratowania się podbijam jeszcze tylne koło, co oczywiście nic nie daje; walę się na ten szuter z siłą drzewa, poddanego działaniu piły drwala-giganta, ziemia tylko stęka, jak i stękam ja, gdy wyciska mi się powietrze z płuc. Robert wyprzedza mnie, gdy wstaję, pyta czy jestem cały, krzyczę, by jechał dalej. Prostuję kolano; idzie ciężko, wspinam się na rower, by natychmiast z niego zejść, naprostować klamkę.
Jak wiecie, pierwsze chwile po kraksie to buzujące działanie adrenaliny i innej, organicznej chemii. Jadę dalej, pierwsze minuty po glebie noga sztywnieje, ciężko złapać mi rytm; a w zasadzie jadę całkowicie bez rytmu. Piaszczysty podjazd, nie ma szans na jazdę, podbiegam - ale tu skucha, noga słabo działa w podbiegu. Z tyłu dostrzegam, że jedzie Łukasz.
Zaczynam jechać słabo; adrenalina odpuszcza, pojawia się drobna przeszkoda w krzyczącym kolanie, w mrowiącym piszczelu. W uchu coś zgrzyta; przez chwilę zastanawiam się, co jest tego powodem, czy to może to słynne kowadełko głupieje w uchu; ale linię jazdy trzymam prostą o tyle, o ile pozwala na to bynajmniej nie prosta ścieżka; zgrzytanie jednak zaczyna się robić coraz wyraźniejsze, i dochodzi wyraźnie ze szczęki....
....ząb wypada mi po krótkiej chwili.
Gwałtownie i z wściekłością przywołuję znaną mi postać starego Indianina, o imieniu dzisiaj/kurna/ja/pitolę/do/cholery...
Ząb wypada, nie daję rady go złapać, i wiedziony w dalszym ciągu resztkami adrenaliny zamiast zatrzymać się i go znaleźć, jadę dalej. Język, przyzwyczajony do wstawiania zęba, tyle że innego, dokonuje szybkiej inspekcji szczęki; raz... dziura.... trzy. Wróóóćććć.
Raz... dziura.... trzy. 
Kurwa.
Nie mam dwójki. Po przeciwnej stronie, niż mam wstawianą jedynkę.
Kolano, piszczel, bark, nadgarstek odchodzą w niebyt.
Ząb bije to wszytko na łeb.
Tracę rozpęd, tracę też motywację do jazdy. Wiem, z czym wiąże się utrata zęba. Wiem, z czym to się może w najbliższym czasie jeść...
Doskakuje do mnie Łukasz, krzyczy, bym podciągnął go do Roberta.
Zajmuje mi to kilka kilometrów, ale w końcu dociągam Łukasza na koło; ale jadę już obolały, zniechęcony i mówiąc po staropolsku - wk..... zły.
Jadę dalej, ale nie ma w tej jeździe już wigoru ni chęci. Jadę w zasadzie inercyjnie, odechciewa mi się wszystkiego. Żółć z żołądka podchodzi bardzo wysoko; łzy wściekłości zaburzają widzenie, wpadam przez to w piach. Ten kopny; przednie koło staje dęba, muszę wyprowadzić rower i osiodłać go od nowa.
Nie walczę już z nikim, nie walczę już o nic, cytuję w głowie; ostatnie kilometry mijają w burzliwej, ale jednak ciszy...
Na stadionie finiszuję tylko dlatego, że ktoś zaczął się do mnie zbliżać. A finisz mam inny, niż na rowerze MTB.
Wściekły, zdemotywowany, zdruzgotany idę lizać rany. 
Chowam się w namiocie.
Jak mogę, nie wychodzę z niego; oczekując już tylko końca imprezy i rozpoczęcia sprzątania. 
W końcu, w końcu ten dzień się kończy...długo nie zasypiam, nie mam nic przeciwbólowego w domu. Ale i nie używam takich rzeczy.
A dziś rano jadąc do pracy łapię gumę już po trzech kilometrach, i na tym obolałym cielsku jadę kilka kilometrów na feldze...  
Ale wiem jedno. W ramach przeprowadzenia testu gdzieś, kiedyś, może nigdy, sprawdzę, jak to jest przejechać taką trasę z kolegami, ale tym razem na rowerze MTB. Ot, by mieć właściwy punkt odniesienia. 
Jak znajdzie się ktoś, kto pożyczy mi roweru i pokaże, jak się obsługuje te dziwne manetki. 
I jak jeździ bez kierownicy - baranka....
  

Komentarze

Prześlij komentarz