DOBRZE ŻARŁO I ZDECHŁO, CZYLI ŻTC BIKE RACE W PRZASNYSKIM AEROKLUBIE

ŻTC Bike Race Przasnysz, czyli rewelacyjny pomysł z wykorzystaniem technicznych dróg lotniska 

MIELIŚCIE KIEDYŚ TAKĄ SYTUACJĘ, GDY W JEDNYM MOMENCIE ZWRACACIE SIĘ DO KOGOŚ PER "TY", OCHRZANIACIE GO W PEWNYM MOMENCIE JAK LECI, WYMIENIACIE ZE SOBĄ GORĄCE SŁOWA, PO CZYM NAGLE, NI Z TEGO NI Z OWEGO, ZWRACACIE SIĘ OD NIEGO Z PEŁNYM SZACUNKIEM PER "PAN"? 

Dziś krótko. Raportowo. Tyle mniej więcej, ile zajęło mi dziś - w czasie wyścigu - wymienianie koła, bo oczywiście po 50 km niesamowitej naparzanki złapałem gumę.
Widzieliście kiedyś uciekającą po nagrzanym asfalcie, małą jaszczurkę? Taką niewielką, niczym dłoń? To obraz, który nie wiedzieć czemu najbardziej utkwił mi dziś w głowie. 
Bo chwilę po przebiciu gumy, po wymianie koła (dzięki wielkie dla Łukasza M. oraz całej jego ekipy za użyczenie koła!!!), gdy rozpędzałem się na powrót, wiedząc i tak, że peletonu nie złapię, minąłem taką właśnie jaszczurkę. Lub też coś podobnego, bo przecież klnąc wniebogłosy i wściekając się na moje "alter ego", czyli pecha, mogłem owego gada pomylić z czymś podobnym. 
Niestety, co chyba łatwo zrozumieć, niespecjalnie mam dziś ochotę na żonglowanie słowem, budowanie wyszukanych paralel, stopniowanie napięcia.
Bo napięcie w czasie wyścigu walnęło dokładnie tak, jak moja dętka w tylnym kole na 50 km trasy.
W pierwszej chwili zastanowiłem się, czy to z trawy nie wyłonił się poszukiwany przez Rutkowskiego pyton znad Wisły, gdy nagle zasyczało nieopodal, ale natychmiastowe bujnie tyłem roweru utwierdziło mnie w przekonaniu, że to nie żaden pyton, ale moje drugie ja, jakże często nie pozwalające mi ukończyć tego, co dobrze wystartowało. 
Bo nie zawsze słusznym jest powiedzenie, że każdy samolot, jak startuje, leci początkowo nisko. 
Bo niektóre, startując, lecą wysoko, potem gwałtownie obniżając lot; nie ze swojej winy, rzecz jasna. 
Gumę złapałem jakiś kilometr przed linią lotnego finiszu; kawałek pojechałem jeszcze w grupie, po czym, czując, że zaraz grana będzie felga, zjechałem na bok i doturlałem się do stanowiska sędziowskiego - nie mieli przy sobie megafonu - więc pojechałem na parking zawodów, dość szybko znajdując koło u chłopaków z Ciechanowa. 
Wymieniając koło - zupełnie nie wiedzieć czemu - strasznie trzęsły mi się ręce. Bardzo też blisko siebie słyszałem, jak ktoś mocno klnie pod nosem. Nie udało się zapiąć hamulca; mimo to i tak pojechałem, by ukończyć wyścig, bo wiedziałem, że już do samej mety, przez te 25 km, będę jechał sam, więc tylny hamulec mi nie potrzeby. 
Od samego początku rywalizacji w sumie też hamulec nie był specjalnie potrzebny, tyle że z innych przyczyn - jechaliśmy znów całkiem, całkiem szybko.
Dlaczego w takim razie zdarzyło mi się, wysoce niekulturalnie, użyć kilku słów, uznawanych powszechnie za lekko obelżywe, prócz rzecz jasna tych wysoce obelżywych, rzuconych po złapaniu kapcia? 
Albowiem przez pierwsze trzy rundy - szybkie rundy - wyjątkowo silnie odezwała się w wielu niechęć do jazdy. Jak to niechęć, zapytacie, skoro ponoć jechaliśmy początkowo bardzo szybko? Otóż odezwała się mocniej niż zazwyczaj niechęć większości do jazdy innej, niż wyłącznie na kole. Odezwała się chęć kasowania / doskakiwania do każdej ucieczki i .... natychmiastowe przerywanie pracy po doskoczeniu do - no, choćby do mnie. Bo znów, dziesiątki razy pod rząd, gdy udało się nieco odjechać w różnych konfiguracjach, ci doskakujący rozwalali współpracę. Bo znów... 
Nie chcę tego rozwijać - mam już pomysł na kolejny tekst w tym temacie. Kilku chłopaków - praktycznie przez cały czas tych samych - robili dobrą robotę z przodu. Raz bardzo porządnie zachował się Tomek - ma facet charakter. Kilku będących z przodu naciągało grupę bardzo ładnie, ile mieliśmy sił w płucach rozciągając peleton, aż trzeszczało, pękało i charczało. To ostatnie rzecz jasna głównie z moich płuc się dobywało.
Prócz tych, co mają charakter, oczywiście była większa rzesza mistrzów doskakiwania do koła, a już nie wyskakiwania z niego, niezależnie od tego, co się działo. Za nastym razem nie wytrzymałem i po kolejnym skasowaniu mojego skoku przez tego samego gościa, który zamiast rozpocząć współpracę chował się za mną i nie dając nawet jednej zmiany czekał, aż nas dojdą, wkurzyłem się. Lekko mięso poleciało. Ucieczek było co niemiara; co i rusz ktoś próbował szczęścia, co chwilę ktoś był z przodu - ale do momentu rozwalenia opony żadna z tych akcji nie była skuteczna. A potem...
...gdy zasyczało zjechałem na lewo. Wiedziałem, że pozamiatane. Że już po całkiem fajnie rozpoczętych zawodach. Jechało mi się nawet względnie lekko, mimo nastu szarpnięć, jechało mi się jak nie mi. 
Mimo to nie zjechałem do samochodu. Do końca jeszcze dwie rundy. Skoro da się jechać, ja nie połamany - to jadę. Wymiana koła, kilka minut w plecy i zrobiłem dokładnie to, co w żartach mówiliśmy na starcie. 
Że warto by dziś potrenować indywidualną jazdę na czas, bo za tydzień mistrzostwa. 
To sobie potrenowałem jazdę na czas... do samej mety...
15 miejsce jest, lekko powiedziawszy, upokarzające. 
Kolejny raz z tego samego powodu. 
Kolejna guma.
Kolejny raz Ananke pokazuje mi figę. 
Zaś by zwieńczyć myśl z leadu - jak zorientowałem się za metą, z jaką dwójką gości naparzałem się dziś bardzo, bardzo mocno, aż ścięgna trzeszczały, to zdębiałem. 
Bardzo skrócone CV, tudzież palmares obydwu:
- Mistrzostwa Polski (bynajmniej nie tylko jako uczestnicy; medaliści),
- Wyścig Pokoju (nie jako woziwody), 
- Uczestnicy Mistrzostw Świata. 
Przełknąłem ślinę. Trzy razy.
Takim gościom powinienem co najwyżej bidony podawać, a nie naparzać się na całego...



Komentarze