"CZEGO NIE DOJADĘ, TO DOWYGLĄDAM" CZYLI CYTAT DNIA Z RZEKUŃSKIEJ CZASÓWKI

W sumie do tego spoglądania w górę, na wyższe miejsce podium, gdy jadą tacy zawodnicy, należy się przyzwyczaić... fot: Przemek Z. 

MIERZYŁEM. OBYDWA, BY WYCIĄGNĄĆ ŚREDNIĄ. UDO PRZEMKA - JEDNO! - MA W OBWODZIE TYLE, CO JA W KLATCE WRAZ Z RĘKAMI, DOCIŚNIĘTYMI DO CIAŁA. NA ROZGRZEWCE SZUMIAŁ DYSKIEM Z TAKĄ PRĘDKOŚCIĄ, ŻE TYLKO PATRZYŁEM, KIEDY STOJĄCY JAKO ZABEZPIECZENIE POLICJANCI Z PRZYZWYCZAJENIA WYCIĄGNĄ RADAR I GO USTRZELĄ. PRZEŁKNĄŁEM ŚLINĘ; WIDZĄC GO, JASNYM SIĘ STAJE, ŻE W KLASYFIKACJI BĘDĘ O JEDNO MIEJSCE NIŻEJ

Po czym zobaczyłem, wysiadającego z samochodu, Tomka M. I załkałem już całkiem głośno, ale nadal w sobie; bo już jasne było, że to kolejny zawodnik ze stałymi zakusami do podium, a najczęściej do jego środkowego miejsca...
A kysz, mówię zanim Tomek wysiadł z samochodu i mógł mnie usłyszeć; po czym okazał się nie być litościwym i wysiadł z samochodu. Przecież tam ma klimę, po co pcha się w ten żar? Czyli wystartuje... ech, i jak ja mam się ścigać z takimi tytanami? Jak ja mam walczyć z ich doświadczeniem, w kontrze wystawiając swoje, dwu i pół sezonowe?
Po czym Tomek, wyciągnąwszy rower, pokazał pierwsze oznaki słabości bądź też niewłaściwej oceny sytuacji - poprosił mnie, bym pomógł mu jego rower napompować. Ha, mnie - człowieka, co w pustym pokoju, mając dwie stalowe kulki jedną zgubi a drugą zepsuje, człowieka, który potrafił spaść z własnego trenażera w piwnicy, bo mi się niezałożone szelki zaplątały w siodło, człowieka, który potrafił połamać rękę w trzech miejscach na ścieżce rowerowej, jadąc oszałamiające 15 km/h, człowieka, który ledwie ostatniej niedzieli zbladł i spanikował (a strachliwy specjalnie nie jestem, nie przeraża mnie prawie nic, prócz życia) zobaczywszy pompkę rowerową Grzesia, której nie potrafiłem za cholerę użyć... I Tomasz; zawodonik z totalnego topu, ze ściecznika, rodem z piosenki Kazika "I`m on the top" prosi mnie, bym mu pomógł... ech, dorosły i doświadczony, a wraz taki naiwny...
Pompujemy. W głowie kołace, że on z mojej kategorii wiekowej, więc może by tak, w ramach sprawiedliwego i w duchu zasad fair play zwiększenia swoich szans urwać mu któryś wentyl, a nuż nie ma zapasu, ale przecież gmerając mocniej przy wentylu w tej małej dziurce dysku połamałbym sobie palucha, więc pomysł zarzuciłem. Ale nie to, że zarzuciłem ów pomysł na stałe; po prostu muszę go odpowiednio dopracować, wzorem perfekcjonistów z Gangu Olsena.
Pamiętajcie, że co i rusz w tle rozlega się ostry i deprymujący szum dysku grzejącego silnik Przemka; na niego też chyba radą sportową byłaby tylko taka klasyczna kurpiowska gościnność, wyrażona przy pomocy patyka, wystawionego z kukurydzy na poboczu. Tam patyka; sporej belki, bo Przemek to wielki gość.. Obmyślałem też namalowanie specjalnie dla najlepszej dziesiątki strzałek na asfalcie, kierujących ich w niewłaściwą stronę - przecież w ramach wyrównywania szans mogliby sieknąć po kilometrze więcej, ale plan legł w gruzach z powodu nieposiadania żółtej farby. I zwrócenia uwagi na to, że przecież sam wówczas tę trasę bym pomylił...
O, z boku grzeje silnik Jarek; on ma dużo wspólnego z Wielką Brytanią, może z przyzwyczajenia pojedzie lewą stroną drogi i DNF jak się patrzy... on też w mojej kategorii...
Szytki Tomka napompowane, nic nie zepsułem, i już idę się grzać, a w zasadzie schować się przed tymi mocarzami, by nadmiernie się nie frustrować. W pamięci mam przecież cały czas scenę z ubiegłorocznej rozgrzewki, gdy jeden z chłopaków na rozgrzewce pojechał tak mocno, że mnie po prostu urwał - to wysoce podkopuje morale, i pewnie dlatego w wyścigu właściwym władowałem mu półtorej minuty.
Dwukrotny objazd trasy jasno ukazał, co dziś będzie rozdawało karty w czasie wyścigu - wiatr. Mocny, porywisty wręcz wiatr, na początku sprzyjający, a po nawrocie - przeciwny. A wiedzieć musicie, że końcówka w Rzekuniu, ostatnie o 3 km, są piekielnie wymagające - pełna ekspozycja na wiatr, i w dodatku cały czas lekko pod górę. Tu właściwe rozłożenie sił staje się fundamentem. Na dwoje babka wróżyła; korzystając ze sprzyjającego wiatru można początek pojechać piekielnie mocno, ale wówczas może braknąć w końcówce, bądź też można pojechać zachowawczo początek - tracąc - ale "odłożyć" siły na powrót. Końcówka to walka z wiatrem, i to naprawdę wymagająca.
Nawet nie spóźniłem się na start - rozgrzewałem się bardzo długo, dosłownie do ostatnich chwil przed startem - i już słyszę odliczanie. Odrzucam bidon (nie wrócił potem do mnie, ech...) i już jak ten koń, klapki na oczy, muzyka rockowa i świata z boku nie widzi.
Klik. Włącza się widzenie tunelowe. 
Wraz z nim działać zaczyna lubiany przeze mnie survival mode; nie pozawaljący rozproszyć się niczemu z zewnątrz, nie pozwalający rozproszyć się niczemu z wewnątrz - głównie bólowi. 
Trzy... dwa... start! Wyjątkowo za pierwszym razem wpiąłem się, i gnam, jakby goniło mnie stado wilków. Lub jakby gonił mnie Przemek, startujący cztery pozycje za mną - przy jego mocy realnym było, że mnie dojdzie w końcówce trasy. Pierwsze trzy kilometry, piekielnie szybkie, przejeżdżam bez stanu przedzawałowego - tego później żałuję, bo wiem, że mogłem tam pojechać szybciej, niż osiągnięta średnia 47 km/h.... pytanie, czy nie zapłaciłbym za to w końcówce...
Pierwszą osobę wyprzedzam zaraz za pierwszym zakrętem. Jadę, jak zwykle, intuicyjnie, na czucie, nie na wskazania licznika, choć wszem i wobec mówię, że kieruję się tętnem. Zakręt ostry; pokonać bez błędu, bo wolę go przejechać nieco wolniej, niż przestrzelić... znów pomny rad Marka S. i Grzesia G. jadę twardo. Na znacznie twardszej, niż treningowa czy wyścigowa kadencja. Rozpędzam się po zakręcie, jak najszybciej kładąc się na kierowicę; i grzeję dalej. Jak na razie nie jest źle; do drugiego zakrętu wyprzedzam kolejną osobę.
Trzeci kilometr i natychmiastowe skupienie - tu zaczyna się fragment kiepskiego asfaltu; plus sławny mostek, który, jak na moje oko mostkiem nie jest... gnam ile sił, na mostku, tuż za szybkim zakrętem, jest spore zwężenie. Wznosząc modły pod wiele adresów na raz o to, by nikt w tym samym momencie nie pokonywał go z przeciwnej strony, wypadam zza zakrętu i oczywiście - do zwężki z naprzeciwka pędzi szybka zawodniczka... jakbym nie znał, po prostu zamknąłbym oczy i resztę załatwiłaby fizyka, ale nie mogę tak zrobić; z naprzeciwka leci Monika... łapię dolny chwyt i przy pełnej prędkości wybijam się nad łatą nierównego asfaltu; przeskakuję całość, koła, łapiąc przyczepność aż stękają, kładę się i gnam dalej.
Strażakowi, wokół którego mamy brać zakręt, ścieram ramieniem kurz z kurtki (twardziel, nie drgnął nawet, acz widziałem, jak gwałtownie nabrał powietrza), i już niecały kilometr do nawrotu. Rozpędzam się, ale muszę gwałtownie lawirować; na sto metrów przed zakrętem wyprzedzam płynnie dwie osoby, co wymaga znacznej ekwilibrystyki na rowerze i strasznie spóźnionego hamowania; w zasadzie mijam trzy pachołki slalomem, zamiast jednego, to kosztuje mnie na pewno z pięć sekund i już gnam dalej.
Na nawrocie spoglądam na czas. Hm. Dojeżdżam do niego w takim, o jakim chłopaki na starcie mówili, że jak ktoś tak dojedzie do nawrotu, to w końcówce na pewno spuchnie, bo to za szybko będzie... a może by tak... zrzucam jeden tryb niżej. Trzymam się jeszcze w miarę, oddycham względnie rozsądnie, acz okoliczni mieszkańcy mogliby mieć na ten temat odmienną opinię.
Zakręt, i pod górkę; tu trzymam strasznie twardą kadencję, by nie tracić czasu na szukanie ręką manetki, na samym podjeździe mijam dwóch kolegów; jadę tak twardo, że uda zaczynają płonąć żywym ogniem, a płuca zaczynają coraz gwałtowniej protestować. Dojeżdżając do ostatniego zakrętu - za nim wiem, że zacznie się festiwal przeciwnego wiatru - opóźniam hamowanie jak tylko się da - by jak najmniej wytracić prędkość. Co na mnie nietypowe, to rozpędzam się za zakrętem na siedząco; czuję w nogach ostatnie 7 kilometrów, ale nie łapię jeszcze żadnego kryzysu...
Uderzenie wiatru odbiera oddech. Dysk przez ułamek sekudny wychwytuje powiew; znosi mnie niemal na środek drogi, ale nie puszczam lemondek, napędzam go jak najmocniej, leżąc tak nisko, jak się da, by minimalizować opór wiatru. Zakładam się sam ze sobą, że nie zedję tu poniżej wyznaczonej prędkości; i to mi się udaje, ani razu licznik nie pokazał mniej, niż 40 km/h, mimo równolegle rosnącego tętna. Pojawia się jego zakres maksymalny - ale jadę dalej w tym samym tempie.
Trzy czy cztery osoby mijam na ostatnim kilometrze; na mecie nie podnoszę się z siodła, ni nie łapię dolnego chwytu, za mocno wieje, by kombinować na ostatnich metrach.
Kilometr przed metą odpowiedź zmienia się z "nie" na "może"; dojeżdżam do mety, ciężko łapiąc oddech.
0:13:58. Średnia prawie 43 km/h, szybciej niż ze startu wspólnego, szybciej niż na MP na czas.
O pół minuty szybciej, niż rok temu.
O przeszło cztery minuty szybciej, niż trzy lata temu, jak zaczynałem (dwa lata temu nie jechałem, bo miałem połamaną łapę, ale byłem w Rzekuniu jako gość).
O prawie minutę słabiej od najszbszego, Tomka M. - sieknął średnią 46,1 km/h. Nieprawdopodobne.
O pół minuty słabiej od Przemka.
Trzecie miejsce OPEN staje się faktem.
Długo łapię oddech.
Po czym słyszę od Tomka właśnie dwa zdania, po których odzyskuję siły.
Mógłbym pojechać czasówkę raz jeszcze.
Jasne, że wolniej.

Komentarze