ŻTC BIAŁA RAWSKA, CZYLI SYNDROM WYPARCIA - CZĘŚĆ DRUGA I OSTATNIA

Jedna z licznych prób... trwały one aż do chwilowej kilkukilometrowej "amnezji". Fot: ŻTC Bike Racce

GDY POD STOJĄCYM NA PLAŻY MIEJSKIEJ PRYSZNICEM NAGLE ZACZYNA KŁĘBIĆ SIĘ TŁUM CZĘŚCIOWO ROZNEGLIŻOWANYCH, A CZĘŚCIOWO ODZIANYCH W STROJE KOLARSKIE ZAWODNIKÓW, PEŁNE ZASKOCZENIA SPOJRZENIA PLAŻOWICZÓW STAJĄ SIĘ RZECZĄ OCZYWISTĄ. CO PORADZIĆ, BIAŁA RAWSKA PRZYWITAŁA NAS PRZESZŁO 30 STOPNIOWĄ TEMPERATURĄ I BEZCHMURNYM NIEBEM, WIĘC PO WYŚCIGU KAŻDY MARZYŁ O JAK NAJSZYBSZYM SCHŁODZENIU SIĘ. A PRYSZNIC I JEZIORKO NADAWAŁO SIĘ DO TEGO  DOSKONALE…


Nie wiem co się działo, nie mam pojęcia, jakim cudem znalazłem się znów za pilotem, skoro chwilę temu pojechała ucieczka. Gdy się "ocknąłem"; patrzę, coś mocno mi nie gra. Jedzie przy mnie Grzegorz G., a przecież on też odjechał w ucieczce. Rzucam do niego, czy pomylili trasę, uciekając, a on tylko patrzy na mnie dziwnie. Znów spoglądam; tak, jedzie blisko przed nami pilot, co oznacza, że jestem gdzieś wysoko w grupce i nie ma przed nami ucieczki. A gdzie ci, co uciekali? Gdzie zwiewający Majewski oraz Grzegorz z jeszcze jednym kolegą? Nie wiem.
Umknęło mi to. Zgubiłem po drodze kilka kilometrów jazdy; rozglądam się, bo jadę w dziwnej grupie. Jest nas koło dziesiątki, jest też Tomasz z kolegą klubowym, z którym rozpychamy się w generalce. Zmęczenie odłączyło mi chwilowo synapsy, wszystkie siły organizmu przerzucając na nogi.
Jadę niemrawo. Co i rusz piję. Źle się czuję, cierpię straszliwie, piekielne skoki Grześka całkowicie olewam (przyznał później, że celowo je trenuje - to widać, widać...), marzę tylko o dojechaniu do mety bez utraty przytomności, a mam świadomość, że jak dam radę utrzymać tempo tej grupy to dojadę na metę szybciej, niż gdybym odpadł i musiał do mety zasuwać samemu. Licznik pokazuje mi 60 km; gdy patrzyłem na niego chwilę wcześniej, pokazywał 50 z niewielkim okładem.
Gubię gdzieś niemal 10 kilometrów. 
Lekki podjazd przed ostrym skrętem w prawo jest dla mnie zabójczy; odpadam z tej grupki, jadę nijako, niemrawo, bezpłciowo. Nie mogę złapać rytmu, twardo nie daję rady jechać, a gdy jadę miękko prędkość drastycznie spada. Pod kątem samopoczucia - najgorszy wyścig sezonu (choć nie mówię hop, bo jeszcze kilka wyścigów zostało...). Wiszę kilkanaście metrów za grupą przez jakiś kilometr, ale kojarzę trasę już na tyle, że wiem, iż zaraz będą dwa długie podjazdy; za jakieś dwa kilometry. Jak nie doskoczę do nich to na podjazdach znikną mi z oczu.
Maksymalnie się pochylam. Pcham korby, ile się da. Bez zrywów, bez szarpnięć, idę jak stary, kopcący diesel. Sam ze sobą umawiam się na chwilowy trening jazdy na czas, metr, metr, tylko po metrze. Dochodzę ich tuż przed podjazdem, i dobrze wiem, że nie mogę być na ostatnim miejscu w grupce, bo mnie ubiją na podjeździe, dlatego przechodzę ile sił od razu wyżej, włączając się w podwójny wachlarz. Do ostatniego, prowadzącego koła wachlarza brakuje mi pół metra i jakieś wiadro sił; ktoś z tyłu lekko mnie popycha, bym nie gubił szyku. Nie mam pojęcia, jak - ale przetrzymuję te podjazdy. Okrutnie chce mi się wymiotować.
Kolejne kilometry, cierpiąc w milczeniu, nie odzywając się do nikogo, nie reagując na komentarze Grześka - jadę w kompletnej samotności; mimo że jestem w grupie, jadę całkowicie machinalnie, wchodząc i schodząc ze zmian, staram się - jak tylko mogę - nie rejestrować nic zewnętrznego, bo jakikolwiek bodziec mógłby mnie dobić.
Chwilę później Grzesiek przeprowadza tak szaleńczy atak, że w mgnieniu oka jest sto metrów przed nami, goni go jakaś dwójka. Ja jadę niezależnie, świadomie nie walczę o utrzymanie kół tak przyspieszających zawodników, by nie zapłacić za to po kilkuset metrach. Dochodzę czołówkę, z której znów atakuje Tomek; jednak jego tempo utrzymuję...
... by podjąć próbę samodzielnego skoku. Nie; to nie był atak taki, jakie nie raz zdarzyło mi się przypuszczać, z zaskoczeniem dla kolegów. To był atak wynikający tylko z mojego rozpędu, goniąc za Tomkiem, którego nie przerwałem po zneutralizowaniu jego próby. Nawet nie wstaję z siodła, bo nie jestem w stanie; za mną od razu tworzy się rządek korzystających z darmowego rozprowadzenia na metę, a ja mam to generalnie w nosie, jedyne o czym zaczynam myśleć, to żeby nie wyprzedził mnie Tomek.
Ponownie skacze trójka; wśród nich jest oczywiście i Grzegorz. Mało rejestruję, co się wówczas dzieje; wiem, że przede mną jest około sześciu - siedmiu zawodników. Wiem też, że mój autopilot ma coraz większe problemy z błędnikiem.
Widzę, że przede mną, kilkanaście metrów, Grzesiek idzie bark w bark z kimś, Tomasz znów kilka metrów za mną... utrzymaj to, utrzymaj to, w myślach powtarzam do siebie... ale zbliżam się do finiszującej przede mną dwójki.
Hm. Zbliżam się, podczas gdy oni finiszują... 
... dochodzę ich metr przed metą. Tylko ich wyprzedziłem i już była linia mety. 
4 miejsce - lekki niedosyt zostaje, ale szybko mi przechodzi, wiedząc jakie katusze przechodziłem i jak miękkie nogi miałem.
Od razu, z paskudnym skurczem uda, jadę na plażę miejską, włażę w ubraniu pod prysznic na plaży. 
Chwilę potem pod prysznicami stoi stado kolarzy, początkowo w pełni ubranych jak ja, potem sukcesywnie się rozbieramy do samych spodenek. 
Leci chłodna woda - piję ją łapczywie, całkowicie nie wnikając w źródło jej pochodzenia.
Odwodnienie czuję aż po końce włosów.
Czwarte miejsce przy takiej dyspozycji zapisuję w notesie pod hasłem "cud".

Komentarze