ŻTC BIAŁA RAWSKA, CZYLI FUGA W UPALE ZWIEŃCZONA PRZYPADKOWYM 4 MIEJSCEM

Nadciągam, nadciągam... tyle że ucieczka poszła przodem i nadciągania wystarczyło tylko na 4 miejsce; co ciekawe, udało się objechać prawą stroną dwójkę, walczącą na finiszu przede mną (Grzesiek i chyba Robert), i to mniej, niż metr przed metą. I jakiś taki niewyraźny jestem, trzeba rutinoscorbin wziąć 














KOJARZYCIE, JAK ZACHOWYWAŁA SIĘ W LATACH ŚWIETNOŚCI NA SCENIE KATARZYNA NOSOWSKA? NIEOKIEŁZNANY I KIPIĄCY WULKAN ENERGII, ŻYWIOŁOWOŚĆ DZIECKA Z ADHD BYŁY JEJ CECHAMI ROZPOZNAWCZYMI, AŻ OCZY SŁUCHACZY NIE NADĄŻAŁY ZA JEJ PRZEMIESZCZANIEM SIĘ MIĘDZY POZOSTAŁYMI CZŁONKAMI ZESPOŁU... A JEJ DRUGIE IMIĘ WIGOR BYŁO

Dokładnie odwrotnie zachowywałem się na parkingu w Białej Rawskiej przed wyścigiem ŻTC. Nie chcę wiedzieć, jak zdumieni patrzyli na mnie świadkowie, gdy wisząc uczepiony klapy pożyczonego samochodu zachowywałem się jak oszalały gość z młotem pneumatycznym, demolujący fragment drogi. Zablokował mi się zamek bagażnika - nie dało się go otworzyć, a że w samochodzie kratka, nie miałem jak dostać się do bidonów i stroju na wyścig. Co się naszarpałem klapy, to moje; walcząc z nią przestawiłem samochód o pół metra... Cóż; nie ma się co dziwić, jak już pora przebrać się w strój wyścigowy, to ja nie mam do niego dostępu. Kołacze w głowie myśl, że wybijając szybę należy pamiętać, że najmniejsze są z zasady najdroższe, ale że samochód nie mój...
Wyłączyłem tryb "panikuj", włączając w jego miejsce tryb "MacGyver". Przez kratkę, za pomocą zimowej, długiej skrobaczki do szyb kolejno wyciągnąłem bidony, wodę i strój - całe szczęście buty i kask leżały z przodu, bo nie dałoby się ich przeciągnąć przez dziurę w kracie. Gustownie podrapałem sobie rękę.
Z tyłu głowy zaś kołatały mi jak zwykle słuszne i całkowicie uzasadnione słowa Rafała "przejechałeś wczoraj stówę ze średnią 37? Sam? No, to gratuluję, to tak w sam raz przed wyścigiem", dodając na końcu kilka przymiotników, których ze względu na wrodzoną kurtuazję nie zacytuję.
Zabawa w chwytanie spadających przedmiotów w bagażniku zakończyła się powodzeniem, przy jednoczesnym podniesieniu poziomu stresu i czegoś, co zaczyna się od liter wku... a kończy ..nia.
Szybko się przebrałem i tylko raz strzeliwszy łokciem w podłokietnik gotów byłem do rozgrzewki.
Wysiadłem z samochodu. 
Jeszcze szybciej do niego wsiadłem; nie dość, że buchnięcie gorąca niemal mnie powaliło, to jeszcze zreflektowałem, że postawienie stopy bez buta na rozgrzanym asfalcie nie jest najlepszym pomysłem, i czym prędzej pospieszyłem się podkuć.
Chuchając i dmuchając na stopy twardo popatrzyłem w oczy autochtona bacznie mi się przyglądającego, co ja takiego odstawiam, po czym ów skończył się śmiać i ruszył w swoją dalszą drogę, mam nadzieję, że nie krzyżującą się nigdy więcej z moją.
Jeszcze tylko wymienić kilka uprzejmości z kolegami, zwłaszcza z Rafałem, bo jak ktoś z boku słyszy nasze uprzejmości to dęba staje natychmiast, jeszcze tylko cztery razy siku i już pędzę w stronę startu, bo zegarek pokazuje, że już czas już czas, jak u Zegarmistrza Światła.
Ustawiliśmy się, chwila ciszy dla ostatnio zmarłych rowerowych kolegów i niepostrzeżenie dwie minuty do startu stają się dziesięcioma sekundami.
Start!; mimo że oczekiwane, jak zwykle odebrane z zaskoczeniem, ale w końcu można zacząć panować nad nadmiarem adrenaliny. Pierwsze dwa ostre zakręty pokonujemy spokojnie, bo są po prostu paskudne; pamiętam je z ubiegłorocznej edycji i wiem, jak mogą okazać się zdradliwe.
Po nich następuje lekki, ale kąśliwy podjazd, na nim idzie pierwszy, rozpoznawczy skok. Swoje tętno słyszę w uszach, organizm wchodzi w znany tryb "survival mode", który, jak się później okazało był bardzo potrzebny i już łapiemy harcownika.
Choć dobrze czuję sto kilometrów dnia wcześniejszego, gdy tylko - jako pierwszy - doskoczyłem do harcownika, od razu go skontrowałem. Jako że podjazdy idą mi najciężej, zależało mi, by pokonać go w swoim, niewymuszonym tempie, co by się przedwcześnie nie zagotować.
Na szczycie podjazdu szybka kontrola stanu za mną; z zaskoczeniem reflektuję, że znów zostawili mnie samego, tuż za pilotem, a znów sto metrów przed grupą.
Wysoce niekoleżeńscy ci koledzy, znów mnie samego zostawili, a wilki w lasach krążą tylko i czekają...
Pierwsze 15 kilometrów pędzę ile sił sam, walcząc z wiatrem i wyjątkowo drewnianymi nogami; lekko nie ma, bo mimo strasznej orki na ugorze peleton cały czas utrzymuje ten sam odstęp, szybko zaczynam się czuć zmęczony i pojawiają się pierwsze objawy kolki. Zakręt, oddech, utrzymać prędkość, zakręt, zejść im z oczu, zejść im z oczu... z peletonu odrywa się jedna sylwetka.
Początkowo malutka, jak samochód na parkingu zimą, wypatrzony z zaśnieżonego balkonu zdaje się taki tici-tici, zaczyna rosnąć w miarę zbliżania się do mnie. Szybko rozpoznaję strój i sylwetkę; grzeje Grzegorz G. 
Czekam; nawet tracąc te kilka metrów, to jazda z nim na zmianach może być jedyną szansą skutecznego odjazdu. Grzegorz dołącza po jakiś 20 z okładem kilometrach, i łapie koło, łapiąc jednocześnie oddech. Niestety; peleton, prowadzony przez kilku naprawdę mocnych zawodników (jak choćby Majewski) trzyma nas na smyczy. Zaczynam mieć takie mrowiące przeświadczenie, że peleton już wie, co to za gość w ciemnym stroju na Saronim i nie puści mnie za darmo...
Dochodzą do nas po 30 km, i choć chwilę jedziemy w kwartecie, to mgnienie oka później skacze trójka, o ile wyłapałem, to z Majewskim jako prowodyrem.
Słabnę. Strasznie słabnę. Przez kilka kilometrów walczę o utrzymanie się w grupie, która wyselekcjonowała się z peletonu. Jedzie mi się paskudnie, ciężko, przechodzę dosłowne katusze; jadę jak nie ja - nie odpowiadam na ataki, nie reaguję jak coś się dzieje, po prostu jadę ledwie dając zmiany (a i te z opóźnieniem) marząc, by utrzymać to piekielne tempo.
Czuję się tragicznie; mijając na lotnym finiszu zaparkowany samochód mimowolnie zwalniam, by zjechać na parking; ostatkiem sił mobilizuję się by wjechać na trzecią rundę, bo wstyd, gdy nie ma kontuzji ani defektu zjechać z trasy; chwila zawahania jednak kosztuje mnie utratę 50 metrów, a właśnie zaczyna się podjazd...
Przywołałem imię starego indiańskiego wodza: Dzi-siaj-ku-rna-ja-pi-tolę - bo na tym podjeździe męczę się straszliwie, jak cierpię, jak się bujam na rowerze, to moje. Wyprzedzają mnie koledzy, a dysproporcja prędkości jest taka, że gdybym miał odrobinę świadomości, spaliłbym się ze wstydu. Wylewam odrobinę tej ohydnej mazi z bidonu na głowę, ale jest gorąca i tłusta jak rosół, nic to nie daje.
I teraz to, co najdziwniejsze, i pisane zupełnie poważnie, bez grama zarzucanego mi często soku z aronii, przynajmniej tak to słowo zdaje się brzmieć. Czy tam ironii, nie pamiętam.
Nie wiem, jak to nazwać, więc nazwę literacko - pojawia się stan dziwnej fugi. Wyłączenia. Zaćmy; jadę długi czas na całkowitym autopilocie, czy innego stanu ochrony organizmu przed bólem - nie wiem, jak to nazwać, ale części tej rundy po prostu nie pamiętam. Nie wiem, jak jechałem.

CDN

Komentarze