ŻE NIBY TO "TYLKO" UTRZYMAĆ KOŁO, CZYLI RZECZ O DRUGIM WYŚCIGU STC

Nie odnieście wrażenia, że od Grzegorza dzieli mnie tyle, co na podium, bo prawda jest brutalna - między nim a mną jest po prostu przepaść

MAJĄC 15 LAT, NIEDŁUGO PRZED ZAKOŃCZENIEM ÓWCZESNEJ "KARIERY", PRZYGOTOWYWAŁEM SIĘ DO PEWNEGO WYŚCIGU. JEDNYM Z ELEMENTÓW BYŁA JAZDA ZA SAMOCHODEM TATY; WÓWCZAS BYŁ TO TARPAN (KTO NIE PAMIĘTA, ODSYŁAM DO GOOGLE), MAJĄCY DWIE ZALETY. DUŻĄ PAKĘ, ZA KTÓRĄ ŁATWO BYŁO SIĘ SCHOWAĆ ORAZ - PO PODNIESIENIU TYLNEJ CZĘŚCI PLANDEKI - MAŁE OKIENKO MIĘDZY KABINĄ A PAKĄ, PRZEZ KTÓRĄ TO WIDZIAŁEM DROGĘ PRZED NAMI. EFEKTEM TRENINGU PRĘDKOŚCIOWEGO BYŁO ZATRZYMANIE NAS PRZED WYSZKOWEM PRZEZ POLICJĘ, ALE TYLKO PO TO, BO CHCIELI PRZEKONAĆ SIĘ, CZY "TEN MAŁY NIE JEDZIE PRZYPADKIEM NA LINCE"

I o ile tworzenie choć odrobinę logicznych tekstów wymaga zastosowania pewnej klamry, łączącej lead z zakończeniem, tym razem muszę złamać tę niepisaną regułę. Dlaczego? Bo takie skojarzenia  jak w leadzie miałem w czasie jazdy z Grześkiem Golonko podczas 40 kilometrowej ucieczki z nim.
By być precyzyjnym - ucieczka Grześka to 83 km. Od samego startu - dosłownie! - do mety. 
A jak do tego doszło?
Drugi dzień rywalizacji w Sokołowie Podlaskim, znów w pochmurnej aurze, zgromadził na starcie kilka osób więcej, niż dzień wcześniej. Kilka krótkich rozmów, wspomnienie jazdy na flaku do mety dnia wczorajszego, piątkę przybija mi fotograf i mówi, że mam... no, mam to, co najczęściej uznawane jest za utensylia męskości. Nie wiem, o co mu chodzi. Pada wiele pytań o koło, czy całe. Całe szczęście całe; dowiaduję się jak wygląda trasa, że najpierw krótki start honorowy i ognia na długą, 83 km pętlę. Widzę w samochodzie obok Grześka; idę się przywitać, mówiąc przy okazji, że jeden medal jest już przyznany. 
Przebierając się, szukając posianego gdzieś paska tętna musiałem przeoczyć czmychającą nieopodal Ananke; była dzień wcześniej, zjawiła się, niepostrzeżenie i w niedzielę. 
Przebraliśmy się dość późno, licząc, że za rozgrzewkę wystarczy start honorowy, i już ustawiamy się za pilotem. Co najmniej cztery osoby pytają mnie, czy dziś wziąłem zapasową dętkę; i Sylwek, i fotograf, i chłopaki z klubu sokołowskiego... każdemu odpowiadam stosunkowo spokojnie, że dziś będzie bez przygód.
Po cholerę żem to powiedział na głos???
Ruszyliśmy - start honorowy, jadę i gadam z Grześkiem. Ot, o pogodzie, o plany na Mistrzostwa Polski na czas (wiem, że się ostro na nie szykuje) o plany na dzisiejszy wyścig. 
Jedziemy sobie grzecznie i spokojnie, kilka zakrętów, których oczywiście nie zapamiętuję, bo i po co, i już w oddali widać start ostry.
Dojeżdżamy do niego powoli, aż nagle...
... zza krzaków wystawia swój pysk Ananke i syczy z mojego tylnego koła. Kapeć.
Gdy wniebogłosy przekląłem i rzuciłem - już stojąc na starcie! - że złapałem gumę, odebrano to raczej jako słaby żart. Potem nastąpiła chwila konsternacji, aż w końcu chyba uwierzyli, z kim mają do czynienia. Zwłaszcza, jak zacząłem pytać, czy ktoś ma jakieś koło zapasowe. Uwierzyli...
Któryś krzyczy (przepraszam, że nie zapamiętałem ani klubu ani imienia, były to dość emocjonujące chwile...) że w szarej maździe jest jakieś zapasowe koło. 
Odwracam rower. Gnam. Gnam, jakby goniło mnie stado wilków, cudem trafiam na bazę i atakuję kolegę w maździe. Nie zna mnie, jest podejrzliwy - i słusznie! - ale w końcu się dogadujemy. Pompuję koło. Przekładam zacisk. 
Pruję... cicho licząc, że sędzia już dawno puścił zawodników, wówczas nie musiałbym się męczyć...
Przecinam pierwsze skrzyżowanie, słysząc krzyk za sobą - NIE TĘDY!!! - hamuję jak dziki, stawiając koło bokiem, przeskakuję między barierkami, serce skacze, hamulec przecież nie dopięty, przeskakuję przez krawężnik - bo tamta rodzinka pokazała mi, gdzie mam jechać, zeskakuję przez kierownicę, dopinam hamulec, pędzę znów, przecinając dużą kałużę. Zdmuchuję kurz z kamizelki strażaka, mijając go o włos między barierkami, w oddali widzę linię startu. Są. Stoją. Czekają...
Doskakuję do peletonu, ignoruję większość komentarzy poza rzuceniem ogólnych podziękowań, że na mnie zaczekali i już ruszamy. A ja już zmęczony po takim pędzie...
Już słychać zatrzaski, świat zaczyna kołysać się na boki, gdy się rozpędzamy, mnie pieką uda po sprincie bez rozgrzewki, staram się uspokoić oddech; gdy nagle po lewej widzę pędzące mini TGV. 
Grzesiek skoczył. 
Jeśli wydaje się Wam, że wiecie, jak wyglądają zwykłe skoki - to uwierzcie, że ten skok był inny. Młoty pneumatyczne, które jakimś cudem udają zwykłe nogi odtańczyły taki walec na pedałach, że w mgnieniu oka Grzegorz był już sto metrów przed nami. A my jedziemy od ledwie kilku sekund... Ech, do stu tysięcy beczek zjełczałego tranu, rzuciłem pod nosem i zacząłem go gonić. Rzecz jasna musiałem sobie utorować najpierw drogę w peletonie... Uczyniwszy to rzuciłem się w straceńczą pogoń. 
Samą pogoń za Grześkiem nieźle już odchorowałem; każde włókno mięśniowe czuło wczorajszą, solową ucieczkę na 60 km, każdy pęcherzyk płucny dopominał się o więcej, każda cząstka mnie mówiła, że to zły pomysł. Ale że rzadko słucham sam siebie, poszedłem jak dzik w żołędzie za nim. To przecież instynkt. 
Niech o sile tego skoku świadczy choćby to, że reakcja peletonu była praktycznie zerowa... 
Doszedłem do niego, natychmiast zmieniliśmy się i zaczęliśmy jechać zmianami, bardzo szybko tracąc grupę z oczu. 
Ale co to była za jazda... Niestety, dysproporcja siły i świeżości dała o sobie znać już po kilku kilometrach. Grzesiek jest tak piekielnie silnym zawodnikiem, że momentami naprawdę miałem problem z utrzymaniem koła. Chwilami prędkość była tak zabójcza, że chcąc wejść na zmianę, gdy on schodził, długą chwilę nie byłem w stanie minąć się z nim, bo nie dawałem już rady bardziej się rozpędzić. Jechaliśmy, ale moje trzymanie prędkości na zmianie nie było takie, jak jego. 
Czterdzieści. W granicach czterdziestego kilometra uznałem, że go puszczam. Może brzmieć to dziwnie, ale ja już dość dobrze wiem, na ile mogę sobie pozwolić, gdzie należy postawić i tak mocno nadwyrężoną granicę. Zacząłem czuć się źle. Zacząłem słabnąć; ale nie w sensie lichych nóg, tylko zaczęło mi się robić zwyczajnie, ogólnie słabo. Nie dawałem rady nabrać tchu, żel rozmazałem po twarzy, bo nie dałem rady go połknąć, zaczęła drętwieć mi lewa noga. Ta zresztą odchorowała najbardziej; coś mi mocno piszczało na łączeniu uda z pośladkiem. Długi czas spędzałem, usiłując trzymać to straceńcze tempo w czasie paskudnej ulewy, mocno wyłożony do przodu na siodle, co znowu zaburzyło moją naturalną sylwetkę. 
Od czterdziestego kilometra jechałem swoje, acz był moment, że na jednym z podjazdów zwolniłem zdecydowanie za mocno, bo brakowało mi sił na przepchnięcie pedałów. Zaliczyłem piekielny kryzys; brakowało mi picia, brakował...BANAN!!!.. mam przecież banana! Jakoś odrywam omdlałą rękę od kierownicy sięgam po banana, ramię przenika bolesny skurcz, mam, w końcu go mam. 
Jadąc zaczynam jeść, szybko pozbywając się skórki, resztę trzymając w ręku. I to był kolejny błąd; bo zapomniałem, że nie jadę na swoim kole, a te było wyraźnie węższe - ergo - hamulce z tyłu chwytały dużo słabiej. Jedną ręką prowadząc złożyłem się w zakręt, lekko hamując... i przestrzeliłem zakręt, bo hamowania prawie nie było. Banana, jak ta małpa, wypuścić nie chciałem, był na wagę złota. 
Przeskoczyłem krawężnik; opanowując gwałtowną nerwowość ponownie z niego zeskoczyłem, i ruszyłem dalej.
Koszmar trwał do samej mety. Zajechałem się na początku tak, że później miałem problemy z rytmem. Powiem też zupełnie szczerze - że gdyby to był wyścig po rundach, jak dzień wcześniej, na kolejnym okrążaniu po prostu bym zszedł z trasy, tak wypruty się czułem.
Skończyło mi się picie. Nie miałem już nic do jedzenia. Odczuwałem każdy kilometr ucieczki z dnia wcześniejszego. Dwugłowy piekł mnie tak paskudnie, że w czasie jazdy, zmartwiałymi dłońmi, starałem się go ugniatać. Niech o stopniu wycieńczenia oraz odwodnienia świadczy fakt, że na jednym z leśnych podjazdów - podjazd, który nawet nie kwalifikuje się, by tak go nazwać! - zacząłem mimowolnie zygzakować. W płucach czułem zimny głaz, w uszach dudni, a meta jeszcze tak daleko...
Gdzieś poza 70 kilometrem dojechała do mnie trójka z innej kategorii, jadąca w swoim, mocnym tempie. Jeden z kolegów dał mi się napić; czekałem na nich, gdy tylko ich zobaczyłem na wzgórzu za mną.
We czwórkę dojechaliśmy do mety. Grzesiek był pierwszy, ja drugi. Ale nic a nic nie czułem się medalistą. I nie czuję się dalej.
Bo przepaść między zawodnikami takimi jak Grzesiek a nami jest tak duża jak kanion Kolorado. Zasypanie jego taczką zajmie mi... liczę... wieczność. 
Wiem już za to, komu będę kibicował na MP w jeździe na czas.
Ja też tam wystartuję; ale znów tylko po to, by wzbudzić sensację, jadąc zwykłym rowerem, nie kozą, bo po prostu kozy nie mam.
A jazdę na czas po prostu lubię.






Komentarze