ZŁAMANE OBIETNICE, CZYLI RZECZ O SOBOTNIM, ULEWNYM WYŚCIGU STC

Ot, i gdzie wlazł

W UBIEGŁYM SEZONIE NIERAZ POWTARZAŁEM, ŻE GDY TYLKO UDA MI SIĘ POWTÓRZYĆ WYNIK SPRZED (JUŻ!) 27 LAT, CZYLI WYGRAĆ WYŚCIG Z SOLOWEGO ODJAZDU, JADĄC CAŁY DYSTANS SAMODZIELNIE, Z CZYSTYM SUMIENIEM ZAKOŃCZĘ KARIERĘ. TO BYŁ JEDNAK UBIEGŁY SEZON. TEN JEST NIECO INNY... 

Udało mi się to zrobić w sobotę - ale jak mogłem zakończyć karierę w sobotę, skoro w niedzielę był jeszcze jeden etap do przejechania? Zakończenie kariery po raz drugi muszę więc nieco przesunąć w czasie, acz nie jest to jakiś niewyobrażalnie odległy czas. 
Odmienną zaś sprawą jest to, że moja pisarska wena zachorowała i trzeba było ją uśpić, więc chwilowo pisanie stało się nie dość, że mocno zaburzone, to jeszcze bezpłciowe, niegramatyczne i mało logiczne. 
Sobota. Już podczas jazdy za Sokołów Podlaski (Repki) ulewa przetoczyła się kilkukrotnie. Cóż; takie są moje ostatnie wyścig, ulewa za ulewą, co znów stanowi dość jaskrawą parafrazę mojego życia. Dodawszy do tego paskudny wiatr, wiejący w każda stronę na raz, obraz staje się w pełni kompletny. 
Zapisawszy się w biurze zawodów, wymieniając oczywiste uwagi o oszałamiającej frekwencji na zawodach (ulewa z zasady ma działanie kolarzobójcze) zamknąłem się w samochodzie oczekując ostatnich minut przed startem, by od razu się przebrać, bez rozgrzewki na start i ruszyć zobaczyć, jakąż to ciekawą pętlę przygotowali dla nas organizatorzy. Między opadami siłą rzeczy zamienialiśmy zdania z mało licznie zgromadzonymi tego dnia kolegami - choćby po dłuższej rozmowie z Bartkiem wykombinowaliśmy, że skoro on ma nogę, ja mam swoją wrodzoną pierdołowatość to w sumie stanowić możemy zabójczy duet, rażący rywali śmiechem, jak w razie powstałaby jakaś ucieczka. Kłopotem było tylko dostrzeżonych jeszcze co najmniej trzech kolegów (JESZCZE kolegów, bo już na trasie kolegów - rywali) którzy mogli mieć plany dokładnie takie, jak my, tylko w zgoła odmiennej konfiguracji. 
Oczekiwanie na start, będąc schowanym pod liściem bodaj dębiny było błyskotliwym rozwiązaniem, bo zmokłem ledwie w czterdziestu procentach, zawołali nas i już jedziemy moknąć. Skoro wyścig organizuje Sokołów, to niczym dziwnym nie było, że zdecydowaną przewagę liczebną miały właśnie ich, żółte stroje. Już płynie pierwsza kropla wody między łopatkami, znaczy - że teraz już wszystko jedno. 
Jedziemy! Całe szczęście, nikt startu nie opóźniał, trzęśli się nawet nieliczni kibice, patrzący na nas, więc moment startu był tym bardzo wyczekiwanym, by choć trochę się zagrzać. 
Dłuższą chwilę jechałem na drugim miejscu w grupie, rozglądając się, z kim przyjdzie tańczyć, aż na krajowej skoczył jeden z kolegów, obstawianych przeze mnie jako potencjalnie niebezpiecznych. Skoro ktoś zaprasza to tańca, to nie odmawiam, ale kątem oka widzę, że i Bartek zaproszeniu nie odmówił; myślę sobie dobrze, ma kopyto, razem raźniej, pociągnie pod górkę, ja z górki i próbujemy szachować towarzystwo. By ów kolega, uznany za niebezpiecznego, za bardzo się nie rozbestwił, postanowiłem go skontrować (tak naprawdę było mi chwilowo cholernie zimno, potrzebowałem jakieś piętnastu uderzeń serca na minutę więcej), więc na odcinku leciutko z górki pociągnąłem i ja. 
Pociągnąłem tak, by osiągnąć właściwą ciepłotę ciała, ale mój sygnał właściwie zinterpretował Bartek i - gdy ja machnąłem łokciem - on wszedł na zmianę. 
Z tyłu trzeszczało. Naciągało. Pękało. 
A jak trzeszczy... 
Bartek zwalnia, jakby lekko się zawahał. Wchodzę na zmianę przed niego, mimo że nie schodził, uroczą wokalizą informując go, że jeszcze po razie i na pewno coś pęknie, coś gdzieś strzeli, bo jesteśmy we trzech, więc układ idealny na początkową próbę odjazdu. 
Owa moja ponadplanowa zmiana wypadła na odcinku pod górę; a wiedząc, jak jestem w nich słaby, celowo się zmobilizowałem, by nie było obciachu, że ja cisnę ile sił a wyprzedzają mnie ślimaki w goglach. 
Pod górkę pociągnąłem nie odwracając się, by sprawić na kolegach wrażenie, że jestem pewien tego, co robię, tak bardzo, że nawet nie sprawdzam, co się dzieje. Ot, zwykły, kolarski blef. 
Odwróciłem się na szczycie górki. 
Patrzę. 
A gdzie Bartek? Gdzie kolega, co się z nami zabrał? Gdzie, w końcu, mały peleton? 
Zostawili mnie samego. Co za ludzie. 
Mnie. Potrafiącego zabłądzić po drodze do toalety w pociągu. 
Sami powiedzcie, jakie miałem wyjście? Nie znam trasy, jadę sam w ulewie, przede mną w oddali błyskają światła pilota (policjant o imieniu Sylwek, chapeau bas dla niego) jak się pogubię to pozamiatane, znajdą mnie po wiosennych roztopach. 
Zacząłem gonić ten błyskający radiowóz, bo zawsze mi mówili, że jak groza to po policję. A ja, bojąc się pobłądzić, goniłem go jak oszalały. 
Pierwsza runda minęła bardzo szybko, a odstęp do radiowozu niewiele się zmienił. Coś tam na linii lotnej mety do mnie krzyczeli, ale nie wszytko wyłapałem, bo bałem się stracić radiowóz z oczu. 
Profilaktycznie odwracałem się co drugi zakręt patrząc, co dzieje się z tyłu - a że działo się niewiele, leciałem dalej sam. Ot, najwyżej poćwiczę jazdę solową na czas.
Wykrakałem. Ćwiczyłem jazdę solową na czas przez wszystkie rundy. Po trzeciej mniej więcej wiedziałem, jak rozkładać siły; trasa była dość mocno pofałdowana. i trzy podjazdy niewiele za lotnym finiszem dawały nieźle w kość. Na trzecim z nich, takim w szczerym polu, będąc na szczycie wzniesienia odwróciłem się by sprawdzić, jak wygląda sytuacja z tyłu.
Wyglądała znośnie - po horyzont nie widziałem nikogo mnie goniącego. Pięć 12 kilometrowych rund za mną, wieje coraz mocniej, ulewa to wzmaga się, to słabnie; zbliżam się do radiowozu. Ufff, nie zgubię się. W radiowozie uchyla się okno - Sylwek krzyczy coś o dużej przewadze, ponad dwuminutowej. Pokazuje mi wyciągniętego kciuka, coś krzyczy o czymś, co dobrze idzie, i wraca na swoją pozycję pilota. Wykonał tego dnia kawał dobrej, bardzo dobrej roboty...
Do mety 8 kilometrów. Krzyczą, że goni mnie dwójka, ale są bardzo daleko za mną, nie zbliżają się. Ja cały czas jadę swoje, pilnując tętna i prowadzącego mnie radiowozu - bo za nim po prostu jedzie mi się bezpiecznie. Jestem calutki przemoczony, woda z bidonu wypita, do mety 7 kilometrów.
Z górki przyspieszam - rozpędzam się, sylwetka "oreo" i daję sekundę odpocząć niesamowicie ubitym po 60 km ucieczce nogom. Do mety 6 km, pędzę jak oszalały, i wówczas popełniam największy błąd tego dnia... pozwalam sobie pomyśleć o przekroczeniu mety na solo, z wyprostowanymi na boki rękami... takie myślenie jest piekielnie niebezpiecznie i nigdy nie należy tego czynić, bo....
...JEEEEEEB!!!!!!!! Ananke nie śpi, tylna opona strzeliła, choć nie czułem, bym na coś najechał.
Klnę. O jeju, jak ja klnę... rowerem zaczyna natychmiast rzucać, ściskam z całych sił kierownicę, mimo to utrzymanie roweru w linii prostej jest niewykonalne. Zbliża się zakręt; pokonuję go przy oszałamiającej prędkości 10 km/h na godzinę i tak z poślizgiem, wszytko dudni. Wiem, że niszczę koło; ale jestem zbyt wściekły, by teraz zejść z roweru. Do mety około 5 km, leje piekielnie, moja przewaga zaczyna topnieć w oczach, a ja zaczynam płakać. Już witał się z gąską, już widział te nagłówki, ale nie może być inaczej, nie przestaję być sobą. Opona zjeżdża z felgi, kleszczy się i w widełkach i w hamulcu. Cisnę na pedały z mocą dotychczas nieosiągalną, uda płoną, a ja pędzę oszałamiające 15 km/h... górka. Podjazd. Nie mogę wstać z siodła, bo koło natychmiast ucieka spod tyłka, ślizgam się na boki, uderzenia wentyla o asfalt odbijają mi nerki. Drastycznie zwalniam; nie jestem w stanie wręcz jechać, ślizgam się od krawężnika do krawężnika, z zakrętów wyjeżdżając pod kątem prostym. Opór w pedałach taki, jakbym jechał na 56x11... W końcu krzyczę i macham na radiowóz. Przywieź mi tylne koło z mety!!!! wrzeszczę do otwartego okna z totalnie osłupioną twarzą Sylwka, który widzi, co się dzieje, widzi, jak pływam po szosie walcząc o utrzymanie roweru w pionie. Redukuje - jak wyrwał w stronę mety, to znikł mi z zamglonych łzami oczu w ćwierć sekundy. Górka. Odwracam się. Lecą.. jedzie dwójka, Bartek z Tomkiem.. już ich widzę. Oni lecą 45, ja lecę 15 km/h i to trzęsąc się... Krzyczę. Głośno krzyczę. Ludzie w bramach, dotychczas mi kibicujący, otwierają usta. JEST! Leci radiowóz, zeskakuję z roweru, na sztywnych nogach przyklękam, rozpinam zacisk....
... by usłyszeć z okna - grzej jak grzejesz, nikt nie miał koła pożyczyć!!!!!!!
Komentarz, który wtedy rzuciłem, przemilczę. Nie poleciałem Słowackim, dodam...
Wskakuję znów na rower. Nie mogę długą chwilę ruszyć, nogi z waty. Do mety około 2 lub 1,5 km. Już nie jadę - ja tylko pcham pedały z tak piekielnym wysiłkiem, że sam siebie o to nawet bym nie posądził. Ostatnie dwa podjazdy. Sylwek z radiowozu widzi, jak cierpię, jak odwracam się co chwila, widząc, że koledzy mnie nachodzą. Zjeżdża na bok. Otwiera szybę. Krzyczy do mnie. Dopinguje. Mówi. Uspokaja. Wyłapuję tylko "kolego, tylko to dojedź, tylko niecały kilometr". 
Tylko... kilometr na kwadratowym kole... 
Przez chwilę jedzie blisko mnie, widzę i słyszę, jak do mnie mówi. Nie daję rady. Po prostu nie daję rady przepychać zakleszczonej opony raz po razie. Znów jednak słyszę spokojne "dojedź to kolego".
Odwracam się. Widzę ich. Rozpoznaję. Pędzą jak szaleni. 
Najdą mnie tuż przed samą metą, z taką prędkością się zbliżają.
Wyłączam umysł. Organizm przestawia się w tryb, dobrze mi znany, "survival mode". Atawizm. Ból. Wstaję z pedałów. Z wysiłkiem niepojętym, okupionym cofnięciem się żela z przełyku, z pulsującymi nogami, płucami i tyłkiem podjeżdżam na feldze ostatni podjazd.
Sto metrów. 
Widzę białka w oczach kolegów z tyłu. 
Widzę kreskę. Nie chce się do mnie zbliżyć. Stoi w miejscu. Stoi. No kurwa, stoi...
Przeciągam ją, szarpiąc ostatnie metry zmęczonymi do bólu łapami, rwę ją dosłownie zębami.
Koledzy przecinają metę kilka sekund za mną, z zaskoczeniem spoglądając, dlaczego stoję tuż za metą zgięty w pół. W ogóle nie łapię tego, że wygrałem - i open, i kategorię.
Dziękuję Sylwkowi. Słyszę od niego kupę miłych słów.
Idę schować się do samochodu. 
Na dwadzieścia minut znikam ze świata, chowając się za drżącymi powiekami. 

Komentarze