WIDZĘ!!!, CZYLI O TYM, JAK NAGLE ROZSZERZYŁO SIĘ POLE WIDZENIA PO ZDJĘCIU CZAPKI PODCZAS MISTRZOSTW POLSKI

Jeszcze kilka metrów .... fot: Poland Bike Marathon

W CZASACH, GDY JESZCZE POTRAFIŁEM CZYTAĆ, ZAPOZNAŁEM SIĘ Z WIZJĄ JASKINI PLATOŃSKIEJ; PRZEDSTAWIA ONA WIZJĘ LUDZI, SIEDZĄCYCH W JASKINI I OBSERWUJĄCYCH ODBITE NA ŚCIANIE CIENIE RZECZY, DZIEJĄCYCH SIĘ W RZECZYWISTYM ŚWIECIE. OT, TAKA ALEGORIA NASZEGO OGRANICZENIA

Nie wiedzieć czemu dokładnie to skojarzenie miałem na początku wyścigu o Mistrzostwo Polski w Starachowicach, przez tę długą, paraliżującą chwilę, gdy spod czapeczki widziałem wyłącznie cienie kół kolegów, widziane pod swoim przednim kołem. Nic poza to, ale jedziemy około 50 km/h i droga zaczyna się wić...
Po zrobieniu sztuczki prestidigitatora i wypuszczeniu powietrza z płuc wyścig zaczął się na nowo, bo w końcu zacząłem go w ogóle widzieć. I zacząłem go nie z piątej - szóstej pozycji jak wcześniej, a po walce z czapką- z jakiejś piętnastej... Nowe otwarcie, pomyślałem, upychając czapeczkę-dosłownie "niewidkę" do kieszeni.
Piętnaste miejsce w takim towarzystwie oznacza, że by choć kilka pozycji odzyskać, trzeba iść dosłownie na łokcie. Przy mnie dostrzegam Daniela Chądzyńskiego - już chwilę później migał sto, dwieście metrów przed peletonem. Wiem, jak on potrafi skoczyć - łapanie go wówczas strasznie boli... Jedzie też Ernest Kurowski. Widzę Grzegorza Golonkę, z którym gawędziłem sobie na linii startu. Jedzie Jakub Kałaska, ten sam, który poznał mnie podczas jednego z ubiegłorocznych startów jako tego "gościa, co w 1990 jeździł tu i tu". Jedzie tylu mocnych zawodników, że znów słyszę w głowie echo piosenki "i co ja robię tu...". Mijam się z Danielem Sumarą i Arturem Posmykiem, z którymi jakiś czas temu - skutecznie - uciekałem. Widzę Tomka Kremera - też z nim uciekałem, już dwa razy skutecznie - pojawia się też Adam Ostrowski i Arek Jusiński. Same jeżdżące nazwiska.
Jedziemy jeszcze zwartą grupą, łokieć w łokieć, pierwszy podjazd - nikt nie zwalnia, idą na przetrzymanie. Ten podjazd jeszcze nie sprawia mi problemu, pojawiają się pierwsze skoki. O ile wyłapałem, to pierwszy atak przeprowadził Daniel Chądzyński, ale pewności nie mam, bo po sekundzie widziałem już z przodu dwie sylwetki.
Zrobiło się szybko. Bardzo szybko. Atak, kontra, peleton już się mocno naciągnął; i tak, jak przed startem rzucił Grzegorz Wajs - na pewno będzie tu i tu rantowanie...
Nie znałem tego miejsca. Ale znam ranty. I chwila moment - peleton rozciągnięty lewą, wieje, tworzy się natychmiastowy rant. Tu już przeskoczenie jednej pozycji staje się prawdziwym wyzwaniem... oddech staje się ciężki, płuca zaczynają protestować, a nogi.. nogi szybko zaczęły sztywnieć. Wyraźnie protestują na podjazdach, chcąc nadal odgrywać swoją melodię znanego im, płaskiego Mazowsza, wyraźnie nie wiedzą, co się dzieje, jak trzeba pracować dwa razy mocniej przy równocześnie dwa razy mniejszej prędkości... Wypatruję, gdzie będzie ów słynny drewniany mostek, zbyt wiele osób o nim mówiło, by go ignorować. Wpadamy na węższe, słabsze odcinki drogi, grupa jeszcze trzyma się w całości, choć jedziemy naprawdę mocno.
Słyszę dudnienie - koledzy z przodu wskakują na drewniany mostek; zaczyna się dziać wiele rzeczy na raz; przeskakujemy nad deskami, koła dudnią, i zaraz za mostkiem droga lekko odbija w prawo i ...
.... mocno w górę. Uprzedzali - więc wiem, co mnie czeka.
Mobilizuję się. Robię ten podjazd piekielnie mocno, chcąc - ile się tylko da- nie tracić dystansu do czołówki.
Tracę. Niewiele, ale tracę. Rzut oka do tyłu jasno ukazuje, że tych, co nie dali rady bardziej, niż ja, jest znacznie, znacznie więcej. Na szczycie grupa - na oko dwudziestoosobowa - odrywa się i zaczyna zgodnie kręcić przed nami.
Ułamek sekundy na szczycie musiałem odzyskać oddech - i od razu zaczęła się pogoń za czołówką.
Nie dlatego, że miało to jakiś sens, bo i tak na kolejnym pokonywaniu tego samego podjazdu zrobili by nam repetę.
Tylko dlatego, że tak po prostu się robi. 
Goniłem. Najbardziej pilnując odcinków zjazdowych, bo te po prostu z powodów zwykłej fizyki są mi bardzo na rękę...
Wiele, wiele ciężkich kilometrów, nieskończenie mało łyków ohydnej mazi z bidonu, nieprzeliczalne liczby oddechów i rozpaczliwych uderzeń serca aż w końcu...
... tuż za zakrętem wyłania się pierwsza grupa. 
O cho-le-ra, ile niesamowicie wielkiego, piekącego bólu nóg kosztowało dojście ich... oni w trupa, my w trupa,  odstęp praktycznie nie maleje, zbliżamy się po centymetrze, mam już ich tuż, tuż, na wyciągnięcie dłoni, ale zbliżam się już tylko po milimetrze, ostatnie dwa metry przecierpiałem tak straszliwie, że w charczenie w gardle zagłuszało pracujący silnik naszego pilota. Ostatni metr do pierwszej grupy wyszarpałem dosłownie zębami, bo nogi przestały mnie słuchać...
... i w tym momencie rozpoczął się kolejny, ostry podjazd.... 

CDN


Komentarze