GDY PO WYŚCIGU LICZNIK POKAZUJE CI "NAJSZYBCIEJ POKONANE 50 KM", CZYLI WIESZ, ŻE BYŁO PIEKŁO

Troszku nas było; jestem i ja, wśród młodzieży, klubów, juniorów i orlików z różnych państw. Jak widać, nazwa wyścigu "Międzynarodowy Wyścig Kolarski" nie wzięła się z przypadku... fot: organizator wyścigu

GDY WYŚCIG ROZGRYWANY JEST W MIEJSCOWOŚCI O DUMNEJ NAZWIE NAPIWODA NIE MOGŁO MNIE TAM NIE BYĆ. PEREGRYNUJĄC TAM, PO DRODZE ZAUWAŻYŁEM JADĄCY NA CZTERECH KOŁACH WRAK OSIĄGNIĘCIE RADZIECKIEJ MOTORYZACJI; O ILE REJESTRACJE NIE BYŁY TRUDNE DO ODGADNIĘCIA, O TYLE MARKA SAMOCHODU JUŻ I OWSZEM, BO CZĘŚĆ MASKI ZE ZNACZKIEM PO PROSTU ODPADŁA. TAK JAK I PROGI, KAWAŁEK TYLNYCH DRZWI ORAZ BOCZNE SZYBY.  
Z DZIUR W PODŁODZE WYSTAWAŁY SZOSOWE BUTY, A Z WYBITEJ TYLNEJ SZYBY (WZGLĘDY BHP PRZYCZYNIŁY SIĘ DO ZASŁONIĘCIA JEJ KAWAŁKIEM FOLII) WYSTAWAŁY SZOSOWE SIODEŁKA. OHO, MYŚLĘ, CHŁOPCY JADĄ NA WYŚCIG...

Dojechałem do Napiwody. Jako że to miejscowość z gatunku "zaczyna się i kończy", ze znalezieniem bazy zawodów problemu nie było najmniejszego - zaparkowałem i ruszyłem do sklepu nabyć wodę.; wychodząc z samochodu wymamrotałem "słońce, mój wróg - słońce" Micińskiego, tak gorąco mimo wczesnej pory już było. Sklep z gatunku mini wioskowego, w kolejce przed zamkniętymi jeszcze drzwiami czterech autochtonów oczekujących na wybicie 9, a że akurat przyszedł właściciel, to pomogli mu otworzyć drzwi, wyważając przy tym kratę, tak im pilnie było. Kupili uniwersalne zestawy śniadaniowe "dwa specjale, jedna tatra i setka" i już moja kolej. Moja prośba o dwie wody niegazowane spowodowała lekką  konsternację (gdzie ja mam tą wodę?...) potykając się o wina marki wino, dostałem wodę i poszedłem się rejestrować.
Mimo że była to pierwsza edycja Międzynarodowego Wyścigu Kolarskiego w Napiwodzie (organizator z Nidzicy) to organizacyjnie wszytko zagrało bez większych zastrzeżeń, poza opóźnieniem startu o jakąś godzinę.
Klasycznie spędzony czas do przebierania się - muzyka, woda, siku, muzyka, siku, woda - i już wskakuję w ciuch rowerowy, rozgrzewam się. Za gorąco by daleko jeździć, dwa bidony pełne, rozpoczyna się nerwowe odliczanie.
Już za chwilę, już za momencik... fot: Mirek Słomski 

Nerwowe - bo na starcie stajemy (my, elita i mastersi) wraz z juniorami i orlikami naszymi oraz klubami z Federacji Rosyjskiej. Niestety wiem, jak się oni ścigają - to typ młodzieży całkowicie nieśmiertelnej, jeszcze wierzącej, że kontrakty zawodowe czekają tuż za rogiem, jeżdżący piekielnie silnie, agresywnie a zarazem często mało racjonalnie.
Cóż; już sam fakt przyjechania takim samochodem na zawody wymaga całkowitego pozbycia się uczucia strachu, bo każdy kto do niego wsiada, zamiast polisy OC potrzebuje prędzej testamentu - to samochód z gatunku "po zderzeniu z kozą staje się masowym grobem". Jeśli samochód ostatnie badanie techniczne - warunkowe! - dostał za Gorbaczowa, to uwierzcie; odwaga by nim jechać musi być na mistrzowskim poziomie.
Sądząc też po sposobie jazdy Rosjan, to oni w bidonach mieli paliwo tegoż właśnie wehikułu; nie to, że im się bidony rozciągały jak zegary na "Trwałości pamięci" Salvadora Dali, ale jechali naprawdę jakby jutra miało nie być. Chwila nerwowego oczekiwania, i już, w końcu zaczyna się coś dziać, stres przed jazdą jest znacznie gorszy, niż ten w trakcie walki na trasie. Ruszamy, buty wpięte, zrzucanie łańcucha i ... już idzie pierwszy atak.
Tu istotna uwaga, jak to jest ścigać się z młodzieżą (wspominałem o braku poszanowania dla nas, dziadków?). Młodzież ma dynamikę taką, jaką my, emeryci możemy się poszczycić wyłącznie w chwilach, gdy pędzić należy do siedzenia w tramwaju, jak na drodze staje nam babcia o kulach, w innych sytuacjach działamy raczej jak dość wydolne, ale jednak diesle.
A tak w ogóle - czy ktoś wytłumaczył tym juniorom, orlikom i wszystkim klubom, że wyścig wcale nie polega na konkursie "kto pierwszy dogoni pilota wyścigu"? Przecież oni na uszach stawali, by go wyprzedzić; nawet za metą gość do nas powiedział: no, na tym zjeździe musiałem redukować, bo zaczęliście mnie doganiać...
A młodzież... każdy ich niesamowicie silny skok sprawiał, że musiałem spinać się nieprawdopodobnie, by nie dać się odczepić; z samym utrzymaniem takiej piekielnej prędkości problemu większego nie ma, ale już ze stałymi skokami, strzelanymi co i rusz przy zachowaniu piekielnej prędkości już i owszem. Niesamowite szarpanie sprawiło, że średnia prędkość z pierwszej godziny sięgnęła praktycznie 44 km/h, już w pierwszej godzinie poszedł pierwszy bidon. Szaleńcze tempo sprawiło też, że peleton rzadko kiedy jechał zwartą ławą; najczęściej szły ranty oraz gubienie ogonów na jednym, niespecjalnie stromym podjeździe.
Ale jaki był to podjazd... ja, ze względu na swoją masę, nie radzę sobie w długich, wymagających podjazdach. Ale krótkie, sztywne... tu mogę czasami zaszaleć, bo pokonać je jestem w stanie siłowo. I tak też myślałem o tym podjeździe; ot, 700 metrów podjazdu, da się przetrzymać.... owszem, da się, ale jak ja szarpię pod górę, a grupka idzie 40 km/h na podjeździe, robi się ciemno przed oczami. I to, co było dotychczas moją przewagą, wśród takich zawodników niemal przypłaciłem odpadnięciem, takie tempo narzucili na podjeździe - wystarczy powiedzieć, że ów podjazd pokonywałem z tętnem średnim 179 uderzeń. Mój max to 181, nadmienię.
W ustach sucho, w płucach dudni, w nogach piecze, znów we łbie kołacze się pytanie "na cholerę mi to wszytko??", skacze kolejny Rosjanin, lecę za nim, acz moje przyspieszenie nie jest takie, jak jego, od razu za nim kontruje inny, potem kolejny... nie mam sił już na kontry, łapię się za kimś, ktoś z boku znów skacze... tak wyglądała pierwsza godzina, aż poszedł jakiś odjazd - oczywiście na podjeździe. Kilka osób docisnęło tak, że urwali się - upilnować ich przy takiej ilości szarpnięć nie było możliwości, zresztą jak walczą kluby juniorów, orlików i elity robi się naprawdę gorąco.
Ni z tego ni z owego wymijany przeze mnie Rosjanin coś wrzeszczy; powtarza, ale ni w ząb go nie rozumiem, a że z mojego ograniczonego słownictwa, zapamiętanego z podstawówki żadne słowo nie wydało mi się być adekwatnym do sytuacji, wrzasnąłem do niego "sorok", bo to słowo zawsze mi się podobało i pogrzałem dalej.
Chwilę później dublujemy gościa na rowerze przełajowym (na starcie tłumaczył mi, jak się jeździ po tych rundach), zasuwamy dalej, jakby od tego wyścigu zależeć miała nasza przyszłość.
Pęd pierwszych 50 kilometrów najwyraźniej przyczynił się do kolejnej zaskakującej sytuacji - widziałem to nie tylko ja, więc świadkowie oraz niezawodna strava służą za dowód - jeden gość z peletonu odłączył się od nas, odpoczął, zjechał na metę, po czym...
... wrócił do nas na trasę i jakby nigdy nic ukończył wyścig w pierwszej grupie. Nie robiąc dwóch okrążeń po trasie. Cóż, tak też, jak widać, można.
Długo jadę blisko Mirka S.- bo chwilę wcześniej Paweł S. odjechał goniąc ucieczkę, jadę także z Łukaszem. Co zaskakujące, Łukasz M. - pędząc jak szatan, nie urywa mnie, nawet udaje się trochę popracować na zmianach. Nasza grupa rwie się, jedzie kilka niezależnych grupek, wszyscy idą w trupa, wiatr wieje, zagłuszają go nasze płuca, kolega częstuje mnie wodą, otrzymaną z samochodu technicznego, podaję wodę dalej. Na zjeździe doganiamy grupkę, która odeszła nam na podjeździe, zaczyna się czarowanie przed finiszem.
Na ostatnim podjeździe razi mnie piekielny prąd; noga zaczyna żyć swoim niezależnym życiem, najwyraźniej chcąc odejść w swoją stronę, chcąc wstać na pedały natychmiast klapię tyłkiem w siodło, mięsień uda rysuje mi pod skórą pulsującego węża, rozciąga się w stronę kolana, szarpiąc rzepkę jaskrawym i czystym ogniskiem bólu. Kolejne złapanie oddechu słyszy cała okolica, mięsień uda pulsuje tak straszliwie, że - dosłownie! - widzę jak rusza się, naciągając skórę niczym palcami. Biję; mocno biję w udo, by rozbić skurcz, nie mogę sięgnąć po agrafkę, by go nakłuć, gdy lecimy w takim tempie, odpuścić kół też nie mogę, bo dowlokę się sam za grupą w niechwale. Resztę trasy pokonuję siłowo, siedząc, bo wstanie na pedały absolutnie nie wchodzi w grę.
Wpadając na ostatnią, niemal prostą trzykilometrową drogę do kreski, zaczyna się walka ekip, które miały więcej, niż jednego przedstawiciela. Rosjanie znowu atakują, o ile dobrze policzyłem ilość ataków, to jedzie ich przynajmniej siedmiuset, w to wchodzi trzech chłopaków z jakiegoś klubu, plus juniorzy, do tego Jurand...
W tej ostatniej walce na łokcie już nie uczestniczyłem. Młodzież rzuciła się szaloną ławą na metę, ja po prostu jechałem wśród nich, ale nie wchodziłem nigdzie na łokcie, nie walczyłem o choć jedną pozycję wyżej. Oni są nieśmiertelni, ja swoją śmiertelność czuję z dnia na dzień coraz intensywniej. Wiedziałem, że odczepiliśmy zdecydowaną większość mastersów i elity, wiedziałem, że będę gdzieś wysoko, ale na pewno poza podium (klasyfikacja tylko open była) bo poszła przed nami ucieczka, w którą się nie zabrałem. Uznaję, że taki szalony finisz należy skończyć w jednym kawałku, a jaka różnica, czy będę jedno miejsce wyżej, czy niżej, jak i tak nagrody były tylko za pierwsze trzy miejsca. To i tak nie jest seria, w której zależy mi na generalce.
Dojeżdżam w tej dzikiej szarpaninie na piątej pozycji, później przychodzi weryfikacja i jestem finalnie szósty. Różnica żadna.
Za metą, inercyjnie, zjeżdżam do krawężnika, chcę wypiąć but - nie daję rady; udo przeszywa paroksyzm bólu, ile sił w nodze wyginam ją, nadal wpięta w pedał. Wyszarpuję ją w końcu, noga wrzeszczy, sztywnieje z dwóch stron, tłumiąc krzyk zapieram się o krawężnik, by ją naciągnąć, po kilku minutach udaje mi się usiąść, nadal naciągając nogę. Chwilę później dojeżdża Mirek, nagina mi stopę jeszcze odrobinę.
Jadę do samochodu. Piję. Piję. 
Bardzo dużo i długo piję.
Potem piję jeszcze więcej.
Po wyścigu - byłem tak padnięty, że żadnej różnicy nie robiło mi, że leżę na ziemi... 




Komentarze