DEJA VU I PRESQUE VU; CZYLI DRUGA RUNDA NA TRASIE MISTRZOSTW POLSKI

Piekące, bolące, paskudne, brzydkie, złe, wstrętne i okrutne kilometry Mistrzostw Polski Masters w Starachowicach

UMYSŁ - NAWET TAK WĄTPLIWIE DZIAŁAJĄCY, JAK MÓJ - MA SWOJE PEWNE IMMANENTNE CECHY. MIANOWICIE STARA SIĘ OSZUKAĆ ŚWIADOMOŚĆ, W ZAMIARZE OSZCZĘDZENIA JEJ NIEPRZYJEMNOŚCI. STĄD SIĘ MIĘDZY INNYMI BIORĄ SYNDROMY WYPARCIA, CZY TEŻ UTRATA PRZYTOMNOŚCI PRZY NADMIERNYM BÓLU

Starachowice. Nie, w żadnym wypadku nie odczuwam w stosunku do tamtejszych podjazdów oznak syndromu sztokholmskiego, wcale nie pojechałbym tam już-zaraz-natychmiast by ponownie się z nimi zaprzyjaźnić. Nie lubię ich (z wzajemnością) i tyle. A od utraty przytomności na ostatnim podjeździe, pokonanym w tempie Andrzeja Kaisera, Artura Korca i Marka Strama naprawdę niewiele brakowało.. 
Zacząć powinienem pewnie od "w poprzednim odcinku", bo od pierwszej części wpisu minęły niemal trzy tygodnie, siedemnaście ulew i jedno niewielkie załamanie nerwowe - pierwszą część skończyłem na dojściu do grupy liderów po pogoni na "full gas" przez kilkanaście kilometrów, ale ten doskok do grupy czołowej wypadł dokładnie na początku najcięższego podjazdu na trasie...
I to było najgorsze miejsce, w którym mogłem pierwszą, mocno wyselekcjonowaną, grupę dogonić. 
Najgorsze, bo po ich dojściu nie miałem sekundy na złapanie oddechu, nie miałem nawet gdzie schować się w koła, tylko od razu, na całkowitym zapieku po pogoni rozpoczął się - jak dla mnie - katorżniczy podjazd. Pokonany w piekielnym tempie, dodam. 
Te kilka osób, co jechało ze mną, szybko odczuły na własnej skórze, co to znaczy "selekcja od tyłu". Wiedziałem, że nie przetrzymam ich ponownego przyspieszenia; mimo to spróbowałem. Zagiąłem się. Uparłem.
Nie miałem szans - przed pierwszym przełamaniem podjazdu traciłem dwa, trzy metry, późniejsze wypłaszczenie pozwoliło mi tę odległość utrzymać przy jednoczesnym dzikim gwiździe, wydobywającym się z moich płuc, aż rozpoczął się finałowy fragment podjazdu. Piekielnie piekło.
Piekielnie bolało. Znów z przodu kręciła grupa około piętnastoosobowa, za nimi kręciliśmy my; uzbierało się nas koło ośmiu chłopa.
I znów muszę to powtórzyć. Znów muszę rozróżnić tych "co nie ma siła" do dania zmiany, od tych, co mimo totalnego upodlenia jednak zmianę potrafią dać. Toż to nawet dziecko zrozumie; jak jedziemy w miarę równo, na zmiany, wychodząc na nie wszyscy - męczymy się mniej! Tak, wiem, zaraz usłyszę odpowiedź, że jak cwaniak przewiezie się na kole ostatnie 30 kilometrów i na ostatnich 200 metrach zaatakuje, to zmęczy się jeszcze mniej, ale ja mówię o kolarzach takich, którzy mają charakter. Nie o mistrzach wożenia się na kole, cwaniakach peletonowych. 
Nasza współpraca była nierówna, szarpana, chaotyczna - poza czwórką, (Adam Ostrowski, Adrian Jusiński, ja oraz chłopak, którego osobiście nie znam), pozostali nie wychodzili. Zwalniali. Rozglądali się. 
Przeszkadzali. 
Kilka razy było tak, że - gdy wychodziłem na zmianę - po prostu odjeżdżałem od grupki, po pozostali wahali się, kto ma teraz za mną jechać. Co potwierdza, jak chaotyczna i bezsensowna była to praca grupy - zarazem niesprawiedliwa, bo niewychodzenie na zmiany przez większość z chłopaków tylko rozbijało pracę pozostałych. 
W pewnym momencie, gdy po raz chyba trzeci czy czwarty wychodziłem na swoją zmianę raz po raz, bo nikogo chętnego do kręcenia nie było, Arek wykrzyczał - dajcie mu jakąś zmianę!, po czym sam skoczył trochę popracować, bo on - jak i Arek i ów "czwarty" zmiany dawali najlepiej, jak potrafili. Pozostali - nie. Po prostu wieźli się na krzywy ryj. 
Takie wożenie się trwało kilkanaście kilometrów, do momentu doskoczenia do nas pierwszej trójki kategorii M40AB - jechał tam między innymi Marek Stram.
Jechał też Artur Korc oraz Andrzej Kaiser, która rozegrała później między sobą walkę o złoto (Marek finalnie był trzeci).
Szli niezwykle mocno, równo, piekielnymi zmianami. Niezależnie czy z góry, czy pod górę; darli równo na cholernej intensywności. Wyniszczającej. Katorżniczej. Galerniczej.
I to był mój jedyny akcent na plus tego wyścigu.
Bo dołączyłem do nich. Utrzymałem ich tempo. Jechałem z nimi na zmianach. Takie wyżyny, których musiałem sięgnąć na podjazdach, by z nimi jechać, znam tylko ja. To cierpienie, by na mojej zmianie nie obniżać ich tempa, czułem tylko ja. To jądro bólu, które borowałem bez znieczulenia po kilkudziesięciu kilometrach ciężkiej trasy, pogoni za czołówką i późniejszej współpracy z nimi momentami dotykało całkowicie spłyconej, atawistycznej nirwany, bo liczyło się tylko rodzące się w bólach przetrwanie. Mobilizacja, by to przetrwać sięgnęła dachu świata; tym bardziej, że grupka, która się ze mną podczepiła pod liderów topniała w oczach. To nakręcało. dodawało uporu. Zarazem upokarzało, obdzierało z resztek godności, bo w sytuacji takich katorg, nie miało znaczenia, czy mam po pysku rozmazaną resztkę żelu lub czy też ów nieprzełknięty kawałek banana nie wieńczy swojego żywota czyniąc plamę na rękawie.
Skrajne zmęczenie ostatnimi podjazdami, utrzymanymi w tempie liderów sprawiło, że całkowicie obojętny stał mi się fakt, iż z naszej uprzedniej grupki utrzymało się z nami tylko trzech "pierwotnych" ucieczkowiczów, plus rzecz jasna ja. Jechałem usmarkany, zaśliniony, utytłany w żelu; bo tak właśnie, brutalnie wręcz fizjologicznie, z bliska wygląda kolarstwo, nie ma w nim nic, co trącałoby etosem filmowych herosów  z niezmierzwioną nawet fryzurą po wyścigu (taką scenę widziałem w jakimś durnym filmie)... zresztą, wystarczy popatrzeć na zawodowców po etapie tegorocznego Touru, wiodącym dobrze znanymi mi bezdrożami Roubaix...
Ostatnie dwa większe podjazdy chłopaki podkręcili tempo - przed nim udało mi się nawet zamienić zdanie z Markiem wyrażając nadzieję, że będzie miał medal - i te dwa podjazdy udało mi się wziąć typowo na "przetrzymanie". Przejechałem je w ich tempie; do mety było już ledwie kilka kilometrów. Kręciliśmy w siódemkę, ale na zmiany wychodziła tylko czwórka - do momentu, gdy z osiem, czy siedem kilometrów przed kreską, już na dojeździe do Starachowic, puściłem ich przodem, na zasadzie - czyńcie swoją powinność (oni jechali podzielić medale, my zawalczyć o pierwszą dwudziestkę swojej kategorii). Nie chcąc im przeszkadzać, puściłem ich koło...
... i było to największą głupotą, jaką mogłem zrobić. Bo gdy chłopaki pojechali przodem, to z mojej czteroosobowej grupki nie znalazł się choćby jeden chętny do wzięcia udziału w jeździe.
Miało to o tyle znaczenie, że z tyłu migała już grupa goniąca; niewiele im brakowało, by na doszli przed samą kreską. I zaczęły się dzikie emocje. Ja koniecznie chciałem to dowieźć (nie ma znaczenia, czy to walka o 15 czy 25 miejsce, walka to walka) ale pozostali tylko i wyłącznie trzymali się koła. Żadne prośby, kalumnie - tak, zwyzywałem ich, przyznaję! - nie wpłynęły na to, by któryś choć na chwilę wysunął nosa, a jak na siłę odbijałem i schodziłem na przeciwną stronę drogi, to ich tempo spadało do krajoznawczo - wycieczkowego. Przepełniała mnie złość; buzowała wściekłość - leserzy, nie kolarze, mistrzowie siedzenia na kole. Był moment, gdy zrobiło się dość głośno; spora grupa siedzi nam na plecach, do mety jakieś trzy kilometry, a ci zwalniają do prędkości dzieciaka, jadącego po lody. Nadganiałem. Kręciłem. Męczyłem się, głównie wrzeszcząc, że "nie mam siła, a przed meta nagle okaże się, że wszyscy na finisz mają siła".
Do mety prowadziła ostatnia, długa prosta - w ostatni zakręt weszliśmy kilkadziesiąt metrów przed grupą pościgową. 
Choć kawałek, choć odrobinkę... nie. Żaden nie zmienił choć na metr, mimo że prosiłem, schodziłem, machałem łokciem niczym koliber skrzydłem. Uparłem się; mimo ubicia nóg, mimo szaleńczej pogoni nie mogłem dać się im objechać. Wybrałem rozwiązanie szalenie ryzykowne, ale jedyne rozsądne.
Bardzo długi finisz. Na wyniszczenie. Na przetrzymanie. Bo w krótkim sprincie, na 200 metrów, gdy na kole od tylu kilometrów wiezie się trójka, szanse byłyby niewielkie. Co zabawniejsze, to podobny pomysł mieli i oni - nagle, wśród wszystkich "nie mam siła" rozległo się trzeszczenie przerzutek, przyspieszyły oddechy, wszyscy rzucili się ku mecie.
Zredukowałem raz. Drugi. Trzeci - wrzuciłem w pedały resztki paliwa, które jakimś cudem zostało w zakamarkach baku.
Tak długiego finiszu jeszcze nie rozegrałem - praktycznie 500 metrów na limicie, z sztywniejącymi udami, z zatkanym oddechem, z mrowiącymi nogami i dudniącym niczym tam-tamy sercem.
Jeden chłopak zbliżał się do mnie dość mocno. Widziałem jego przednie koło, powoli zrównujące się z moim suportem, widziałem, że z metra na metr zyskuje po centymetrze.
Wstałem na pedałach, nogi odmawiają posłuszeństwa, ale widzę, że jego koło wróciło tam, gdzie było pierwotnie, czyli na wysokości mojego tylnego... siadłem na powrót i z całych sił przepychałem zalane najwyraźniej tężejącym betonem pedały, bo nagle, ni z tego ni z owego zaczęły strasznie sztywnieć.
Zanim się zatrzymały zupełnie, z naszego kwartetu jako pierwszy przeciąłem linię mety. Słyszałem jeszcze komentarz Bogdana Saternusa - "drugą grupkę przyprowadza...", po czym wyhamowałem i zjechałem na bok, nabrać powietrza.
Bo przez ostatnie kilometry nabrałem przekonania, że mój pasek tętna, w jakiś niewyjaśnionych okolicznościach, strasznie zesztywniał i zaczął niebezpiecznie ściskać klatkę piersiową, grożąc połamaniem żeber.
17 miejsce - pierwsze z grupki po liderach - pełnej satysfakcji nie daje. 
Ale niewątpliwie daje ją wytrzymanie szatańskiego tempa mistrzowskiego tria M40B na ostatnich kilometrach... ma to o tyle znacznie, że z grupki, z której jechaliśmy pierwotnie, chłopaki potracili do nas po kilka minut...

Komentarze