W DZIECIŃSTWIE DESZCZ NIE PRZESZKADZAŁ W ZABAWIE, CZYLI ULEWNY WYŚCIG ŻTC JAKUBÓW

Kwartet na zmianach; czyli deszczowa piosenka w kolarskim wykonaniu. Fot: V-Max Mińsk Mazowiecki

JEŚLI WZIĄĆ POD UWAGĘ ILOŚĆ MOICH PRZEŻYĆ STOMATOLOGICZNYCH, ZE WSTAWIANIEM PO WYPADKU ZĘBÓW WŁĄCZNIE, JASNYM JEST, ŻE NA FOTELU DENTYSTYCZNYM SPĘDZIŁEM SPORO CZASU, PATRZĄC SIĘ PANI STOMATOLOG GŁĘBOKO W OCZY I WYRYWAJĄC OPARCIA FOTELA. PODCZAS JEDNEJ Z TAKICH WIZYT, W CHWILI DŁUŻSZEJ PRZERWY NA ZŁAPANIE ODDECHU PADŁA PROPOZYCJA, BYM WYPIASKOWAŁ SOBIE ZĘBY

Aghhrrr, tfuuuu!!!, przemówiłem po wyścigu ŻTC Bike Race w Jakubowie. Przemowę tę powtórzyłem kilkanaście razy, a i tak, do samego wieczora, plułem jeszcze piaskiem z podjakubowskich szos. Piaskowanie zębów mieliśmy w pakiecie startowym... 
Ilość synonimów na deszcz, zasłyszana tego dnia w Jakubowie od kolegów z trasy zaskoczyła nawet mnie, humanistę, ale niestety większości z nich nie mogę tu przytoczyć, by nie łamać co bardziej wysublimowanych gustów moich Czytelników. 
Siedząc w samochodzie, oczekując na jakiś pretekst wycofania się bądź odwołania zawodów (jakaś powódź, czy zamknięty przejazd pod ekspresówką) słuchałem tradycyjnie depresyjnej muzyki, w rytmie wielkich kropel deszczu, bębniących o dach samochodu. 
Jeszcze pół godziny przed startem byłem przekonany, że start odpuszczam. Nie, to nie ma sensu, ślisko, niebezpiecznie, szkoda roweru. Odpuszczam. Tak. Na pewno. By oznajmić tę decyzję wysiadłem z samochodu, zderzając się z Markiem. 
- Odpuszczasz start w tych warunkach? - zapytał. 
- Oczywiście, że nie! - odparłem, w myślach klnąc na moją, jak zwykle, do bani asertywność.  
Mnąc różne przymiotniki wróciłem do samochodu by się przebrać. 
I tu - niestety świadomie - popełniłem grzech straszliwy. Przebrałem się, i bez rozgrzewki - tylko z dojazdem na siku kilkadziesiąt metrów - pojechałem na start. Zimne nogi, nierozgrzane płuca. Po prosto było mi zimno, mokro i miałem pełną świadomość, że niewiele rozgrzewka zmieni, gdy i tak przyjdzie postać na linii startu dłuższą chwilę w deszczu. 
Mimo ulewy sporo osób przyszło nam - w pierwszej chwili mi się wydawało, że pokibicować - ale faktycznie to przyszli wyrazić nam swoje współczucie ze względu na warunki atmosferyczne; gromko zaprotestowaliśmy, że pogoda jest idealna, doskonała dla kolarzy wręcz, a ja nie przejmowałem się łzami, bo ich i tak widać nie było. 
Oczekiwanie na start dłużyło się bardziej, niż zazwyczaj, bo było zimniej niż zazwyczaj, aż w końcu rozległ się gwizdek. Darmowa kolejka, przemknęło mi przez głowę, ale nie, nie - to był już start ostry. 
Do wjazdy na główną mieliśmy raptem pięć metrów. Tyle, żeby się wpiąć i już główna. I już na tych pięciu metrach odskoczył gość... patrzę, czy przypadkiem się mizerii z kaktusa nie nażarł, że takie rzeczy wyczynia, ale nie - leci na poważnie, szybko się od nas oddalając. O rany... skoczyłem. Po dwustu pięćdziesięciu metrach licznik pokazał mi pięćdziesiąt na godzinę. 
Błyskawicznie poczułem brak rozgrzewki w nogach... 
Na prowadzeniu zmienialiśmy się przez pewną chwilę szybko - to Jakub, to Marek, to znów Tomek. I kolega nie z naszej kategorii, nie pamiętam jego imienia. Ledwie kilka kilometrów, nogi jeszcze nie złapały rytmu, a już lewą idzie, szumiąc niczym te knieje w piosence wysokimi stożkami na deszczu - Marek. Pierwszy poważny atak; jak atakuje Marek, to każdy z jego skoków może być skrajnie niebezpieczny, bo złapać go potem piekielnie trudno. Będąc na to wyczulonym - skoczyłem za nim, od razu zmieniając go na prowadzeniu. Chwilę później zaatakował Tomasz - swoim twardym, czasowym rytmem rozwijał prędkości bezecne.
Ciężko mi w tym momencie powiedzieć, czyj skok był skokiem decydującym; bo nagle, po którymś ze skoków odwróciłem się i zobaczyłem przewagę. Około 50 metrów. Niby nic, ale idziemy już bardzo szybko...
Zmiana, kawałek picia z kapci, jak to się mówi o wodzie, tryskającej spod kół kolegów, zmiana i tak w kółko. 
Na ostrym zakręcie ponownie lekko się odwracam. 
200 metrów przewagi. Ale pogoń idzie równie mocno, widzę, że też drą zmianami.
Odskoczyła od pogoni jedna zamglona, poplamiona postać; przetarłem okulary i postać zyskała na wyrazistości. Rozpoznałem koszulkę; po sekundzie do niego doskoczyła druga niebezpieczna koszulka.
My w ucieczce; jedziemy we czerech, jak tamci dojdą, będzie sześciu....
Wyszedłem na zmianę. Mocną. Piekielnie mocną.
Może to nieładnie, ale nie chciałem by nas doszli. 
Bo lubię ucieczki. 
Odwróciłem się. Było już jakieś 300 metrów, dwie sylwetki, które ponownie stały się zamglone, wróciły do grupy.
Znów moja zmiana. 
Już się nie odwracałem. 
Szliśmy w trupa.

CDN   

Komentarze