TYLE CZYTAŁEM O SZKODLIWOŚCI PICIA ALKOHOLU, ŻE POSTANOWIŁEM RZUCIĆ CZYTANIE. ŻTC JAKUBÓW

Gdybym nie widział, nie uwierzyłbym, że zrobiłem taką minę...  a na zbiorniku paliwa wskazówka opierała się już od dłuższego czasu o kreskę "empty". Fot: V-max Mińsk Mazowiecki 

NIE WIEDZIEĆ CZEMU MYŚL Z TYTUŁU PRZYSZŁA MI DO GŁOWY PODCZAS UZUPEŁNIANIA PO RAZ KOLEJNY MINERAŁÓW W CZASIE JAZDY W UCIECZCE NA JAKUBOWSKIM ŻTC. TYLE, CO OPIŁEM SIĘ WODY Z KAPCI - CHYBA JAK KAŻDY Z NAS... - TO MOJE. WIEM, ŻE TO BYŁ WYŚCIG, W KTÓRYM (WŁĄCZNIE Z WYŚCIGAMI ZIMOWYMI) WYPIŁEM Z BIDONU NAJMNIEJ PŁYNU I  ZGUBIONY JEDEN PEŁEN BIDON NIE MIAŁ ŻADNEGO WPŁYWU NA ZAPOTRZEBOWANIE W ELEKTROLITY. 

A że te już i tak dawno przeterminowane, to już inny temat; o rany, tak niedobrych elektrolitów nie piłem jeszcze nigdy w życiu. Podczas przełykania zatrzymują się już w gardle, na samych kubkach smakowych, a te czynią wszytko, by elektrolity wypchnąć na powrót tam, skąd przyszły, niż pozwolić im przedostać się do trzewi... W sumie to rozgryzłem, czemu są tak paskudne (przez bycie względnie uprzejmym nie powiem, co to za marka) - bo każdy normalny człowiek, jak raz ich spróbuje w czasie zawodów / treningów zrobi wszytko, by jak najszybciej dotrzeć do mety, by skończyć tę katorgę picia ich...
Z tej perspektywy deszcz był zbawienny. Ciepły, piaszczysty, oleisty, błotnisty - a mimo to w dalszym ciągu smakował lepiej, niż ohydna maź z bidonu. 
Trzy razy,  grzejąc w ucieczce w jakubowskim ŻTC sięgałem ręką po bidon. Trzy razy odłożyłem go na swoje miejsce. To nie był jeszcze ten etap desperacji. Chwyciłem trzy łyki deszczówki. Aż przyszedł czas, że musiałem przepłukać gardło z piaszczystego osadu... wiedząc, jaki skarpetkowy smak nadciąga (nie to, że jadam skarpety, to tylko takie skojarzenie...) zebrałem się w sobie, łyknąłem, natychmiast przełknąłem, nadmiar wyplułem i grzejemy dalej. 
Trasa jakubowskiego ŻTC - pełna gama zakrętów, przejazdów, nawrotów oraz zakręt 90 stopni 200 metrów przed metą
Cztery rundy. Dwa mocno ograniczające prędkość miejsca; przepust pod ekspresówką - tam wyhamowywaliśmy grzecznie, niczym kierowcy przed fotoradarem oraz nawrót z drogi krajowej w boczną, pod jakimś nieobliczalnym matematycznie kątem. Kilkanaście zakrętów, wiadukty, sekwencje szybkich zakrętów, kałuże, śpiący policjanci vel łamacze kół, kamienie na zakrętach, momentami naprawdę ulewny deszcz.. i średnia, prawie dotykająca 40 k/h. W takich warunkach, na takiej trasie... było szybko. Naprawdę szybko. 
Jadąc w kolejnej już ucieczce ponownie przyglądałem się pracy naszego pilota - znów zrobił kawał niesamowicie dobrej roboty. Na drugiej rundzie zaś - gdy pilot pokazał kobiecie, prowadzącej samochód, że nadjeżdżamy, ta zatrzymała się na poboczu, by ruszyć natychmiast za pilotem, całkowicie ignorując fakt, że tuż za pilotem lecimy my. Całe nasze szczęście, że jechaliśmy tylko kwartetem, łatwo dało się objechać samochód, ale przez moment zrobiło mi się ciepło, bo akurat ja grupkę prowadziłem. Nie chcę wiedzieć, jak to mogłoby wyglądać, gdyby jechał zwarty peleton.
Cztery długie, ciągnące się do połowy nieskończoności rundy. Mocna praca, żadna zmiana nie odpuszczona, utrzymywane i nadawane tempo, średnie tętno takie, jakiego jeszcze nie miałem, aż na trzeciej rundzie pojawił się kryzys. Zapiekło, w oczach zamigotało, jedna noga zwolniła obrót. A jadąc w takim tempie, na leciutkim podjeździe, zwolnienie obrotu równa się powstaniu natychmiastowej, metrowej luki. Jechałem wtedy ostatni. Ukłucie paniki; jak urwą, nie odrobię tego, wstałem na pedały choć nogi wyły i nabrałem prędkości. Wiedząc, że teraz jest ze dwieście metrów minimalnego podjazdu zrobiłem jedyne, co uznałem za rozsądne -  przeskoczyłem na przód kwartetu, by na podjeździe wszyscy jechali moim tempem, abym ja nie był zmuszony do jazdy czyimś; dwieście metrów przetrzymane, a potem te same dwieście lekkiego zjazdu - nogi odżyły, ruszyłem w dół ostro, bo już od kilku minut jechaliśmy tuż za plecami grupy, startującej wcześniej. 
Oni na maksa, my na maksa - i te 50 metrów straty straszliwie trudno było odrobić. Złapaliśmy ich na ostatnich zakrętach przed wpadnięciem na drogę krajową; i jak to bywa, zamiast dać nam jechać swoje, przykleili się i bez zmian się za nami wieźli. Cóż, niestety norma.
Ostatni dojazd do wiaduktu, ostatni wjazd - tu mocno pociągnął Tomasz, który jakimś cudem potrafi swoimi zmianami wpłynąć na moje tętno. Poprawiłem, ale nie za mocno - bo wiem, że lada moment zaatakuje Marek.Wiem to; prowadzę, jadę szybko ale czujnie - bo półtora km do kreski, tu już w każdej sekundzie rozegra się walka o medale.
Marek skacze jakieś tysiąc dwieście do mety. Wiem, że się bardzo szybko regeneruje po mocnych szarpnięciach. Wiem, że nie będąc przekonanym do krótkiego finiszu będzie chciał rozegrać to na zaskakującym, długim finiszu. Skoczył - ale za to jak... wyskoczył mi zza pleców tak szybko, że jeśli na wjeździe do Jakubowa stoi gdzieś fotoradar, to lada moment będzie poszukiwany pewien kolarz. Skoczył piekielnie mocno. Zareagowałem instynktownie - rzucając wszystkie siły, których już dawno brakło w puste nogi i zacząłem go gonić. I tu Marek popełnia błąd, lub też nie błąd, ale jednym gestem zapalił mi światełko, że jeszcze nic nie jest ustalone.
Odwrócił się. Spojrzał, co się dzieje za nim. Spojrzał na mnie z niewielkiej odległości. 
Byłem bardzo blisko za nim, ze stałym przyspieszeniem dochodząc do niego. Doskoczyłem i przeprowadziłem natychmiastową kontrę, nie wahając się nawet na ułamek sekundy - nie wiedziałem, co się dzieje za moimi plecami, a do zakrętu było już tylko ciut, ciut.
A wiedziałem, że kto wjedzie w zakręt pierwszy i dobrze ustawiony, zwycięży. 
Wjechałem w zakręt pierwszy.
Tak, jak robiłem to testowo na trzech poprzednich okrążeniach.
Nie wygrzmociłem się gustownie na ostatnich stu metrach. 
Jest i kreska.
To już meta. Można odpuścić kręcenie nogami. Te pulsują. Bardzo pulsują. 
Nie wiedziałem, że na mecie zrobiłem taką minę i uniosłem rękę.
Naprawdę nie wiedziałem.
Oddech uspokoił się po kilku minutach. 
Lać też przestało. Gdy tylko zeszliśmy z rowerów.
Norma. 





Komentarze