RZECZ O CIĘŻKIM STOLE, CZYLI NOWY TARG ROAD CHALLENGE, "KRÓLEWSKI" ETAP DRUGI

Metr.... jeszcze tylko metr... tylko ticie, malutkie pół metra... Pół kilometra w górę na 11 km - pod koniec nabawiłem się choroby wysokościowej... fot. Nowy Targ Road Challenge

PIĘKNIE INKRUSTOWANY, NIEMAL ZABYTKOWY STÓŁ GÓRALSKI, Z PEŁNYCH PNI DĘBOWYCH CIOSANY, WAŻYŁ PRZESZŁO 300 KILOGRAMÓW. WRAZ ZE MNĄ, UCZEPIONYM ROZPACZLIWIE JEGO NOGI, WAŻYŁ 380 KG, A MIMO TO MOIM WSPÓŁLOKATOROM UDAŁO SIĘ PRZECIĄGNĄĆ MNIE ZA NOGI, WRAZ ZE STOŁEM I DYWANEM POD SAME SCHODY. 

Skoro świt odmówiłem wejścia tego dnia na rower. Nie i huk, idźcie wszyscy w cholerę, ja zostaję na kwaterze z rowerem. Koledzy namawiali mnie coraz mocniej, a że ja, nie będąc przekonanym co do własnej asertywności, na wszelki wypadek uczepiłem się stołowej nogi.  
Wywlekli mnie. Ze stołem. Koledzy...

Kropla deszczu powstała ponad trzy kilometry nad ziemią. Ciepłe powietrze wstępowało, chłodniejsze zstępowało - tam, gdzie powstawała kropla i jej bliźniacze siostry temperatura spadła do minus 60 stopni. Tam też zaczęła działać na nią fizyka. Kropla deszczu zaczęła spadać w dół, w niewielkim początkowo towarzystwie innych w dół z prędkością 8 m/s. Z każdym pyłkiem, z każdym malutkim kawalątkiem kurzu kropel stawało się coraz więcej; w końcu, decydując się po przejściowej chwili wahania, wszystkie zgromadzone krople ruszyły w dół, mijając wierzchołki wzniesień. Wiatr zwiał je na dachy, na przydrożne kapliczki, których tu bez liku, jedna z kropel trafiła obojętną krowę prosto w nos. 
Jeszcze inna trafiła w opalizujący fragment plastiku, osadzonego na niewielkiej ramce, rozbryzgując się na nim na setki spływających synchronicznie odrobin, utrudniających zarazem widzenie.
Przetarłem okulary rękawiczką świadom, że takie rzeczy na zjeździe, gdzie pędzi się po błocie, naniesionym gwałtownym oberwaniem chmury do bezpiecznych nie należy, ale z drugiej strony - równie mało rozsądne jest zasuwanie przeszło 75 km/h w dół w nieatrakcyjnych widokowo okularach...
Już podczas dojazdu - rozgrzewki z Krempach do Dursztyna - przeszło 4 km pod górę - na start drugiego, królewskiego etapu oczywiste było, że gdzieś na naszej trasie będzie padać. Ciężkie, sine chmury tylko czekały na ustawienie się barwnego, suchego peletonu, by niezbicie udowodnić, że wodoodporne stroje rowerowe są tylko zagrywką marketingową, w oddali też widać było charakterystyczne ciemne pasy na tle niewiele jaśniejszego nieba pokazujące, gdzie w tym momencie pada.
Unikalne zdjęcie; mimo że typowo kolarskie to bez żadnego widocznego roweru... fot. Nowy Targ Road Challenge, etap 2.  

Stojąc na szczycie w Dursztynie co i rusz odwracaliśmy się w stronę, gdzie wisiały najcięższe chmury, naiwnie sądząc, że nas oszczędzą. Chmury schodziły coraz niżej, po kawałku pochłaniając szczyty wysokich gór. Będzie padało. Na pewno.
Na samym starcie padły dwa krótkie zdania o konieczności szybkiego przelotu najbliższych 30 km (jakby czołówka miała inne plany...) w wyniku przechodzącego tam konduktu pogrzebowego;  uznano, że nie bardzo wypada pytać nieboszczyka, czy poczeka, aż peleton przejedzie... Zanim ocknąłem się ze stresu na tyle, by żądać natychmiastowego anulowania etapu (no ma padać, kto to słyszał moknąć na rowerze, w kolarstwie chodzi przecież o dobre wypadnięcie na zdjęciach, nie o jakieś męczenie się w deszczu, do tego jeszcze ta informacja, że mamy jechać szybko - to przecież niebezpieczne) sędzia zarządził "spokojny" start honorowy. 
"Spokojny" start pamiętałem z ubiegłego roku, więc ruszyłem od razu ile sił w dół, a i tak byłem w odległej części peletonu. O ile w ubiegłym roku jazda za samochodem wnosiła jakiś pierwiastek spokoju w peletonie, tak w tym to się rozminęło z oczekiwaniami, bo była i ostra walka o pozycje i dość wyżyłowana prędkość pilota. Wszystkim się nagle zaczęło spieszyć, jakby te chmurne niebo zmotywowało wszystkich do szybszego przelotu. Ale.. co się odwlecze...
Co robisz, jak pada deszcz? Moknę - to ulubione pytanie i moja odpowiedź na nie od wszystkich współpracowników, gdy dojeżdżam do pracy rowerem niezależnie od warunków pogodowych

Ucieczkę dnia, która zawiązała się tuż za odjazdem samochodu - pilota miałem okazję jeszcze widzieć. Skoczyło dwóch chłopaków, ułamek sekundy później doskoczył do nich trzeci i .... tyle co ich widzieliśmy. Pojechali sami, aż do mety. Prawie sto kilometrów po górach.
To, co w peletonie najbardziej stresujące przy większych prędkościach, to wszelkie zmiany kierunku, wysepki, samochody zaparkowane jak leci, wszelki sprzęt rolniczy, wyjeżdżający z pól... tu też muszę powiedzieć, że peleton w NTRCh jest wyjątkowo zdyscyplinowany. Sygnalizowanie, okrzyki, pokazywanie ręką, uprzedzanie o wszystkim, co potencjalnie niebezpieczne - jest na bardzo wysokim, jeśli nie najlepszym poziomie.
Pierwsze podjazdy skutecznie rozciągnęły peleton, oddychaliśmy coraz mocniej, nogi stawały się coraz twardsze. Podjazd pod Dursztyn od przeciwnej strony zrobił już prawdziwą selekcję; jechały pod niego pojedyncze grupy z samodzielnymi elektronami, zawieszonymi gdzieniegdzie między grupkami. Premia lotna, przecięcie linii późniejszej mety i znów zjazd, piekielnie szybki.
Pierwszą rundę pokonuję z grupą, która trzymała się bardzo blisko głównego peletonu. Co było o tyle błędem, że jechali w niej bardzo mocni zawodnicy; i o ile nie miałem problemu z utrzymaniem i nadawaniem tempa na pofałdowanym i na zjazdach, o tyle pod górę straszliwie cierpiałem, przesuwając się w dół grupki.
Prawdziwy kryzys powstał na drugiej, już długiej pętli; wjeżdżaliśmy tam na dwa paskudne podjazdy i dwie, stosunkowo niewielkie, ale piekielnie strome ścianki. Wszytko w zacinającym, rzęsistym deszczu. Nie znając tras, nie wiedząc, co jest pod przelewającą się przez wąskie drogi wodą, niosącą ze sobą glinę z pól, odpadłem od tej grupy na podjeździe pod Łapszankę.
Łapszanka, chwilę później kolejny podjazd pod Czarną Górę, potem pod Trybsz ponownie ukazał mi niezbicie, gdzie jest moja prawdziwa pięta Achillesa. Co z tego, że każdy z tych podjazdów (z tych, które jechałem rok temu) pokonywałem znacznie szybciej, pod sam Dursztyn o prawie minutę szybciej. Co z tego, że jechałem pod góry nieco mocniej, niż rok temu. Co z tego, że zjazdy i teren pofałdowany jechałem jeszcze mocniej, gdy dysproporcja między podjazdami a każdym innym rodzajem terenu jest u mnie po prostu zbyt duża. Bo to, co wyrobię na pofałdowanym, tego nie utrzymam na podjeździe.
Widoki. Przepiękne widoki, z których nic a nic nie widzimy w czasie rywalizacji.. dlatego też to jedna z niewielu sytuacji, w których akceptuję siebie samego na zdjęciach, których to - co do zasady - nie lubię

To samo dotyczy grup, czy też pojedynczych partnerów, z którymi jechałem przez pewien czas. Jak złapałem się z dość mocnymi na pofałdowanym, to urywali mnie pod górę; jak złapałem się z podobnymi do mnie na podjeździe, to demolowałem ich na zjeździe i pofałdowanym...
Na jednej rundzie mijam Pawła - nie dość, że złapał gumę, to jeszcze potem leżał, ale etap - dzięki Mirkowi, który oddał mu swoje koło - ukończył. 
Przez dłuższy czas jechałem też w grupie z liderką klasyfikacji generalnej dziewczyn; i powiem Wam że jest piekielnie, piekielnie mocna...
Za półmetkiem zaczęło naprawdę padać, oberwanie chmury pełną gębą... a do mety jeszcze 50 km...

CDN


Komentarze