NA OSTATNIM PODJEŹDZIE POD ŁAPSZANKĘ BYŁEM JUŻ TAK BIEDNY, ŻE KACZKI RZUCAŁY MI CHLEB



Piękne, olśniewające wręcz widoki dla kolarza w górach, czyli asfalt i swoje przednie koło... fot:  Nowy Targ Road Challenge
PORANEK DNIA TRZECIEGO ROZGRYWAŁ SIĘ W RYTMIE PIERWOTNEJ MUZYKI; Z NIEBA DUDNIŁY O DACH WIELKIE KROPLE DESZCZU, A Z TOALETY DOCHODZIŁY DŹWIĘKI TAM-TAMÓW NASZEJ CZWÓRKI, WYWOŁANYCH STRESEM, BO PRZECIEŻ KAŻDY WIE, ŻE DO TOALETY NIE CHODZĄ WYŁĄCZNIE MODELKI. 

Żaden z nas modelką bynajmniej nie był, acz nie powiem - Pawłowi, po zwiedzeniu pobocza własnymi żebrami i późniejszym nabraniem kolorków niewiele do niej brakowało, Mirkowi - po tym jak się przez ostatnie lata wylaszczył jeszcze mniej a Michałowi - po wdzianiu najnowszej wersji spodenek Bionica - już w ogóle najmniej. Ja się tylko lekko wyalienowałem...
Nasz pokój, co zresztą zauważyli właściciele sklepików w okolicy, nie wyglądał jak tradycyjny pokoik na agroturystyce w czasie długiego łikendu. Na ubiegłorocznej edycji ekspedientka w sklepie była zdziwiona, że ze stojącej kolejki kilku chłopa, nikt nie bierze piwa ni wódki, zaś biorą siaty bananów, makaronu i kaszy jaglanej. Bananów miała niewiele, ale jak poszedłem do niej pod wieczór po jajka, to na podłodze stało już kilka kartonów bananów. Tak też wyglądał nasz pokój - w miejscu, gdzie normalnie walałyby się puszki / butelki królowały: izotoniki, żele, bidony, batony, banany i tym podobne, jak ja to mówię, węglowodory. 
Przyznać muszę też naszym gospodarzom, ze stanęli na wysokości zadania - z drugiego etapu przecież wróciliśmy przemoczeni, więc udostępnili nam rozpaloną kotłownię, by móc się posuszyć. 
Dojechaliśmy na miejsce startu w Nowym Targu, siąpił lekki, ale niewspółmiernie wkurzający deszczyk. Zrobiłem rundkę po rynku (wyłożonym kostką) by ją sprawdzić, jak się zachowuje w deszczu i już ustawiamy się na stadionie, lada moment startujemy. 
Pierwsze kilka kilometrów to przelot przez miasto i dojazd na rundy; znów było dość nerwowo, bo pierwszy odcinek poprowadzony został wąską, niekoniecznie najlepszej jakości drogą, tam też peleton mocno się rozciągnął i po chwili tyły robiły wszytko, by przestać być tyłami a przód robił wszytko, by zostać przodem, więc było troszkę adrenaliny. 
Kibiców mieliśmy najlepszych na świecie; fot; Nowy Targ Road Challenge

I już po raz kolejny przekonałem się, jak nieproporcjonalnie radzę sobie z podjazdami; na odcinkach pofałdowanych, ale jeszcze nie ostrych podjazdach bez problemu utrzymywałem mocne tempo. Ale gdy zaczął się pierwszy, ostry podjazd... od razu potworzyły się grupki, grupeczki i grupetta, a ja spłynąłem do swojej.
Funkcjonowanie w takich grupkach przypomina mi role, odgrywane w teatrze komunikacji przez pasażerów. Rozmowy o niczym, bezsensowne wymiany uprzejmości, wiele wnoszące do życia uwagi "piękna dziś pogoda", lub moje ulubione "no i tak...." wraz z "także tego...". Pewnikiem to właśnie przez tego typu rozmowy nie jestem specjalnie towarzyskim osobnikiem.
Różnica taka, że z ludźmi, z którymi pokonuje się kolejne kilometry, jest jakoś inaczej. Skoro jedzie na moim poziomie, to wiem, ile musiał włożyć wysiłku, poświęcenia, samozaparcia oraz determinacji. Wiem, jak się czuje. Wiem, że jest coś, co nas łączy. Do kogoś takiego odczuwam coś na kształt szacunku, wynikającego z wiedzy, jak to jest oderwać się od niemalże wszystkiego w "cywilnym" życiu, by dociągnąć do jakiegoś tam poziomu. Mniej zaś szanuję tych, o których pisałem kilka wpisów temu.... ten nie jeździł nic a nic, ale teraz daje pod górę jak kozica, ten na antybiotykach, ten zaś dopiero zaczyna trenować...oh, really?...
Jak rzadko, był moment, w którym po prostu zatrzymały mi się nogi. To nie gwałtowny brak sił, skąd, to coś nawaliło z synapsami, mającymi przekazywać sygnał z mózgu do nóg. I mózg funkcjonował jak zwykle; czyli powoli, ociężale, w lekkiej malignie, wydawał cały czas te same polecenia nogom, by kręciły dalej, ale coś stanęło na drodze między nimi właśnie a mózgiem.
Ta chwilowa awaria przekaźników spowodowała, że odpadłem od małej grupki, z którą pokonałem już wiele kilometrów. Ci z Was, którzy mniej jeżdżą mogą nie zdawać sobie sprawy, więc wyjaśnię. Jak odpadnie się z grupy, jadącej twoim tempem, robi się nieciekawie. Zawisłem bowiem kilkanaście, kilkadziesiąt metrów za "moją" grupą i nie byłem w stanie do niej doskoczyć.
Zawieszony w próżni, zacząłem cierpieć coraz bardziej, co samo w sobie brzmi idiotycznie, bo tam cierpienie trwało od pierwszego dnia bez chwili litości. Jednak jadąc samemu traci się więcej sił. I o ile zbliżałem się do nich na pofałdowanym, czy na zjazdach, o tyle traciłem znów kilkadziesiąt metrów na podjazdach.
Krzyczałem. Sam na siebie, sam do siebie, rzecz jasna wyłącznie w głowie. Krzyczałem, by tę durną walkę odpuścić i poczekać na kolejną grupę, jadącą za mną, ale odpuszczać?..  ot tak, bez powodu?... nawet, gdy walka idzie o pietruszkę? To tak trochę nie po mojemu.
Boso, ale w ostrogach. 
Jechałem jak ten wolny elektron, zawieszony między dwiema grupkami kilkadziesiąt kilometrów. Przede mną o dwieście metrów "moja" grupa, za mną trzysta - czterysta metrów inna grupa. A ja oczywiście, jak zwykle sam, samotny niczym wspomniany pasażer komunikacji, bo fakt, ze jedziemy w pociągu przypadkiem w tę samą stronę i w tym samym przedziale nie czyni nas nikim bliskim.
Nie doskoczyłem do grupy "mojej", zaś czekanie na grupę za mną było błędem. Wiem to, bo po jakimś czasie od grupki za mną odskoczyły dwa małe ludziki, i w tempie zbliżania się do mnie urosły do rozmiarów całkiem normalnych ludzi, wykombinowałem więc sobie, że jak poczekam na nich, będzie się nam wszystkim jechało lżej.
Nie jechało się lżej. 
Bo po raz kolejny wyszło, że o ile na podjazdach jedziemy w podobnym tempie, o tyle na pofałdowanym i na zjazdach ich tempo było dla mnie za słabe. 
Pojechałem więc swoje. Ostatnie kilometry do mety pokonałem samotnie, co może być dla wielu dziwne - mi ten stan odpowiada. Lubię jeździć sam. 99% treningów pokonuję solo, przyzwyczajony jestem do przebywania w swoim własnym, co prawda dość upierdliwym, ale jednak znanym towarzystwie.
Przeszło sto kilometrów w nogach. Utrzymuję tempo, mijam zakręty, techniczne części dróg Nowego  Targu.  Jeszcze tylko trochę. Jeszcze chwila. Jeszcze pięć kilometrów i odetchniesz.
Jeszcze trzy, pokonaj uważnie te zakręty, nie wyłóż się na torach, jedź, jedź, jedź. 
Ostatnie szykany w mieście, przejazd przy rzeczce - wiem, gdzie jestem! - i już za chwilunię stadion.
Ostatnia prosta, teraz wiem, że zakręt w prawo, dość wymagający wjazd na stadion i pokonanie samej bieżni... 
Składam się w zakręt w prawo, w oko wpada tabliczka "500 m" do mety. Ostatni zakręt jest szybki; dość łatwy, da się tam naprawdę ostro wjechać, a że droga wygrodzona barierkami...
...przymiotniki, które w tym momencie wydarły się z moich wątłych płuc na pewno zraziły co bardziej wysublimowane uczucia mimowolnie je słyszących. 
Między barierkami przeskoczyła młoda dziewczyna - ot, max 15 lat - i dzierżąc telefon piętnaście centymetrów przed nosem weszła mi prosto w linię jazdy; dzieliło mnie od niej kilka metrów.
Nie da się opisać, co wówczas dzieje się w głowie - krzyknięcie na nią zadziałać może na dwa sposoby, albo skoczy cholera wie, w którą stronę, albo wręcz przeciwnie - zatrzyma się w miejscu niczym żona Lota i katastrofa  murowana. Zrobiłem jedyne, co w te ćwierć sekundy uznałem za najmniej ryzykowne - dla niej, bo dla mnie jak najbardziej.
Wyprostowałem zakręt i szarpnąłem rower - mocno pochylony, to przecież było w szybkiej sekcji zakrętu - w przeciwną stronę, by zmieścić się między nią a barierką. 
Jej włosy smagnęły mnie po ramieniu, w absurdalnie nieoczywisty sposób udało mi się ją ominąć, ona nadal nie wypuściła telefonu z ręki, wypiętą nogę wpiąłem na powrót i dopiero wypuściłem oddech. 
Co ciekawe, wszytko to widział policjant, stojący kilkanaście metrów dalej... widziałem, jak skoczył w naszą stronę, najpewniej będąc przekonanym, że za sekundę będzie musiał przejść egzamin praktyczny z udzielania pierwszej pomocy przedlekarskiej...
Do mety 400 metrów, a ja łapię największy stres, bo tak blisko od gleby tego dnia jeszcze nie było - a jeździliśmy ciężkimi trasami, w deszczu, na wymagających zjazdach... stres jednak nie wynikał z możliwości upadku a z tego, że gdybym w nią trafił, to moja masa i prędkość zrobiłaby swoje... nie chciałem i nie chcę myśleć o ewentualnych konsekwencjach.
Wjeżdżam na stadion, przejeżdżając linię mety unoszę ręce w górę. 
Nie miało to nic wspólnego z uczczeniem w ten sposób zwycięstwa.
Tylko z uczczeniem tego, że przetrwałem te trzy, paskudnie ciężkie dni, w jednym kawałku.
W końcu. Nareszcie. Uff. Nigdy więcej - mniej  więcej  to w tym momencie pomyślałem... fot: Nowy Targ Road Challenge


  

Komentarze