JEDNO SŁOWO MULTUM EMOCJI, CZYLI PIEKIELNY KOSZMAR STUDZIONEK NA NOWY TARG ROAD CHALLENGE

Zdjęcie spłaszcza, powie każdy, kto jechał / szedł tym podjazdem i widział go na własne oczy. Tam nie było przeciętnych zawodników, a jak widać niejednego pokonała stromizna Studzionek. Fot: Nowy Targ Road Challenge

STUDZIONKI TO RAPTEM 11 DOMOSTW. CIĘŻKO TO NAZWAĆ WSIĄ, NI TEŻ OSADĄ; TO PO PROSTU MIKROSKOPIJNY PRZYSIÓŁEK, LEŻĄCY NA DACHU ŚWIATA, Z DROGAMI WIODĄCYMI Z KAŻDEJ STRONY POD GÓRĘ. DRUGĄ NAZWĄ STUDZIONEK JEST "GORCE" I W SUMIE GROM WIE, CZY JEDNAK GORCE NIE SĄ BARDZIEJ ADEKWATNĄ NAZWĄ TEJ GÓRSKIEJ MIEJSCOWOŚCI... STUDZIONKI TO PRZYKŁAD IDYLLICZNEJ, SPOKOJNEJ POLSKIEJ WSI W WYDANIU MIKRO. CISZĘ PRZERYWA TYLKO ŚPIEW PTAKÓW...

... i w piątek moje zduszone przekleństwa na ów idylliczny, mickiewiczowski klimat. Wszystkie powyższe informacje pieprzyłem równo, klnąc na czym świat stoi tak koszmarne podjazdy. Kto zresztą, do cholery, wpadł na pomysł osiedlania się tam, na szczycie? Niżej miejsca nie było na bezkresnych, przepięknych podhalańskich polach, grzecznie się pytam? Zaludnienie na dole to pół osoby, ćwierć krowy i kozia noga na kilometr kwadratowy, po kiego pchać się na niedostępną górę? Przecież tam nawet drogi doprowadzić nie można, na łeb zaraz wszystko zleci, zimą niebezpiecznie bo ślisko i na dół na łeb na szyję zjechać od samego progu drzwi można miast sanek wykorzystując swoje cztery litery. Toż tam nawet chłopi schlać się na umór nie mogą, bo jak z chaty wyjdzie, to z każdej strony czeka bezkresna przepaść, a trafić w ów wąski na półtora metra pasek asfaltu nawet na trzeźwo trudno. Wiatr na szycie spizga niemożebnie, asfalt na tej stromiźnie kruszy się sam z siebie a by dojechać tam choćby późnym latem potrzeba mieć - na wszelki wypadek - łańcuchy na opony. I jechać na wstecznym. 
Wstecznym...
Walka o każdy metr w przód i w górę

Na własne oczy widziałem, jak kolega, jadący przede mną (mam problem z właściwym jego umiejscowieniem, bo równie prawdziwe określenie jest "nade mną" przy takiej stromiźnie) na ułamek sekundy zastygł w miejscu i zaczął się staczać. Cóż, na rowerze skończyć się to może w jeden, przewidywalny acz równie bolesny sposób.  
Wymyślenie takiej jazdy na czas było przewrotnym chichotem, tylko czyim?... Bo poprzednia wersja była za łatwa? Jeden z kolegów, który kończył czasówkę jakąś minutę przede mną tuż za linią mety, z wysiłku, zwracał wszystkie posiłki z wczorajszą kolacją włącznie. Nie przez empatię mu współczułem, bo mój żołądek na ostatnim, tysiąc siedemset metrowym odcinku na różne sposoby protestował przed nadmiernym eksploatowaniem organizmu. 
Niech o skali trudności świadczy jedna, dość wymierna informacja. Dwa lata temu miałem zrobiony test wydolnościowy. Wówczas to na wyświetlaczu, przy migocących wszystkich (moich) diodach na  czerwono wyświetliła się wartość 185. Przekroczyłem wówczas swój limit. 
Na podjeździe pod Studzionki taką wartość widziałem przez długi, jak stąd do wieczności, czas. 
O ile pierwsza część podjazdu poszła mi znacznie lepiej, niż rok temu - przełęcz pokonałem z ok. minutę lepszym czasem, zjazd także - mimo że dawałem nogom odpocząć zjechałem o kilka sekund szybciej, niż wówczas - to późniejsze zderzenie się ze Studzionkami skutecznie zrewidowało moje wszelkie dalekosiężne plany kolarskie, ucinając je niczym skalpelem.
Ja już nie chcę jeździć. Ja chcę grać w bierki. To w myślach wypowiadałem często, w bardzo wolnym rytmie kręcenia nogami. Wypowiadałem też imię starego Indianina, brzmiące: dzisiaj-kurna-ja-pitole. Między kalumniami mówiłem też "mamo, mamo".
Na zjeździe świadomie dałem odpocząć nogom, wiedząc, że za chwilę będzie straszliwie piekło. Ale w najgorszych marach nocnych nie spodziewałem się, że będzie aż tak paskudnie...
Samo wbicie się w podjazd, pierwsze 40 metrów przeszło niejako z marszu; ze zjazdu odbijaliśmy w ... znów ta geolokalizacja... w prawo i w górę. Te pierwsze 40-50 metrów zrobiłem z rozpędu, po czym zaczęło się straszliwie wolne mielenie nogami.
Przełożenie 39 x 28 miałem już na samym początku, a droga dopiero zaczęła się wznosić, ręka mimowolnie szukała manetki, choć jasne było, że przerzutka może co najwyżej już wejść w szprychy, zaczęła się walka o niespadnięcie z  roweru. Tak samo na bok, jak i miejscami -  do tyłu.
Droga wąska, z kilkoma ostrymi zakrętami, kiepskiej jakości asfaltem, rozsypanym piachem, żwirem i blisko stojącymi drzewami. Wśród nich rozlegało się cykliczne dudnienie; to na czerwonym polu pracowało moje serce i szalał oddech. Nie było możliwości puszczenia choć na chwilę kierownicy, by się napić, nie było szans na zluzowanie na jeden choć obrót nóg, bo natychmiast zatrzymałbym się. Nie było szans na złapanie oddechu, nie było w końcu szans na powrót na rower w przypadku oparcia się.
Dojechałem do kilku idących zawodników. Absurdem jest to, że moja prędkość niewiele odbiegała od ich marszruty, ale powoli, powolutku wręcz wyprzedzałem idących. Byli kibice. Był fotograf. Byli znajomi / rodziny jadących zawodników. Coś mówili. Kibicowali. Sugerowali. Pocieszali. Rzecz jasna tego wszystkiego wyłącznie domyślam się, bo mój umysł na samym początku podjazdu przestawił się w "survival mode". Skupienie na jednym. Nie myśleć. Nie czuć. Nie robić nic, poza zmuszaniem ciała do jeszcze jednego obrotu korbami. I jeszcze jednego. I kolejnego. Wolnego, bardzo wolnego... Nie dawałem rady wstać z siodła - udało się to może na dwa, trzy obroty, po czym znów siadałem i cierpiałem w ciszy i samotności wewnątrz kasku.
I przeważnie jest tak, że znak na drodze - 1 km, czy 500 metrów sygnalizuje przerwanie katuszy już za chwilkę, już za moment. Tam, na Studzionkach, było inaczej. Znak 1000 metrów sygnalizował odkrycie w sobie nieznanych dotychczas podkładów cierpienia. Bo taką jazdę rowerem odlicza się nie setkami metrów, a centymetrami. Bardzo długimi centymetrami. Bardzo piekącymi centymetrami...
Kilometr siedemset metrów trwał mniej więcej tyle, ile na "zwykłej" szosie dziesięć kilometrów. Zapamiętałem jeden niesamowity zakręt; widząc, co się dzieje z drogą po prawej zjechałem maksymalnie na lewo, by choć odrobinę go "spłaszczyć"; wiedziałem, że tam  po prostu spadnę z roweru.
Najczęściej jest tak, że przed finiszem, w czasie walki o ostatnie metry wyciska się z wycieńczonego ciała więcej, niż to możliwe, jedzie się już głową, podejmując ostatnią rywalizację z kolegami.
Niesamowite zdjęcie idącego jak burza Krystiana; niewiele przed nim jadę ja, ale 200 metrów przed metą sytuacja się odwróciła na korzyść Krystiana

Tu, gdy 200 metrów przed metą dogonił i przegonił mnie Krystian Piróg, nie uczyniłem literalnie nic. Nie podniosłem wzroku, nie nawiązałem walki, nie wstałem z pedałów, nie zasygnalizowałem zupełnie niczym, że chcę się przed nim obronić. Ledwie 200 metrów... ale nadal w górę.
A ja walczyłem o przeżycie. Nie o czas. 
Ostatnie 50-60 metrów było już po płaskim... nawet na jeden milimetr, na jego jedną ćwierć nie przyspieszyłem, nie zmieniłem przełożenia na choć odrobinę twardsze. Nogi miałem już ciosane z bloków betonu, zupełnie nieczułe na żadne sygnały, płynące z pogrążonego w pełnej anhedonii mózgu. Na pewno zniszczeniu uległy synapsy, odpowiadające za przekazywanie informacji z głowy do mięśni. Na pewno.
Przeciąłem linię mety. W końcu. Cierpiąc i mijając kolegę, rozmawiającego z własnymi wnętrznościami. Oddech łapałem bardzo długo, tkwiąc w bezruchu niczym żona Lota. Ocknąłem się dopiero, gdy piątkę przybił mi Piróg. Powiedziałem mu wówczas trzy słowa. 
Lecz one niech pozostaną moim przepięknym, jak ten podjazd, niedopowiedzeniem. 

Komentarze