ZE 116 KM AŻ 70 KM NA CZAS, CZYLI RAJDY (NIE TYLKO) DLA FRAJDY

Rajdy dla frajdy, czyli warto było się usmarkać na 116 km dla samego takiego zdjęcia

CI Z WAS, KTÓRZY KORZYSTAJĄ GŁÓWNIE Z ROWERÓW SZOSOWYCH WIEDZĄ, ŻE SZOSÓWKA NIE HAMUJE - W SENSIE, ŻE NIE ZATRZYMUJE SIĘ DOŚĆ SZYBKO W MIEJSCU, TYLKO ZNACZNIE Z-W-A-L-N-I-A. A MIĘDZY "ZWALNIA" A "ZATRZYMUJE SIĘ" JEST RÓŻNICA TAKA, JAK ZATRZYMAĆ SIĘ "PRZED SAMOCHODEM", A ZATRZYMAĆ SIĘ "W CZYIMŚ BAGAŻNIKU", GDY ÓW GWAŁTOWNIE PRZED TOBĄ ZAHAMUJE

Jak wcześniej pisałem, pojechałem sprawdzić - z młodym kolegą Adrianem - co dzieje się przed peletonem. Młodym - znaczy się naprawdę młodym, czyli w wieku takim, w którym jeszcze wszytko samo jeździ, nic a nic nie trzeba trenować, nie to, co my, emeryci. 
Sprawdzaliśmy status quo przed naszą grupą na tyle dokładnie, że zyskaliśmy pewność, że do Siennicy nikogo przed nami nie było. A że jechało się nam - tak sądzę - miło, spokojnie i krajoznawczo, stwierdziliśmy, że warto zobaczyć,  czy i za Siennicą nikogo więcej nie ma przed nami. 
Skoro to był - zgodnie z ustaleniami rajd, a nie wyścig - jechaliśmy, częściowo zwiedzając, oglądając zakola Świdra, po czym dalej pojechałem sam, bo Adriana zaczęło kłuć w nodze. Nie spożył pewnie soli rano, ale cóż, mógł nie znać metod z lat 80, bo jeszcze wtedy jego rodzice na księdza Zorro wołali. Ułamek sekundy zawahania - czy czekać na grupę i zobaczyć co z tego wyniknie, czy podjąć ryzyko jazdy solowej w znanym mi dobrze wietrzysku przez ok 70 km, pozostałych jeszcze do mety. 
Wiecie, jakie credo wówczas zawsze działa? 
Boso, ale w ostrogach. 
Pojechałem sam, życząc powodzenia Adrianowi, od momentu zostania samemu, skupiając się tylko na jednym. To znaczy na wielokrotności jednej rzeczy, wykonywanej ze średnią kadencją 92 obroty na minutę.
Pierwszy odcinek po zostaniu awangardą rajdu potraktowałem dość mocno; bo jeszcze na długich prostych migały mi w tle goniące - te same - sylwetki. A że przeganiając mnie mogli mnie potrącić, wolałem uniknąć potencjalnego niebezpieczeństwa i zasuwałem ile w tych wątłych nogach sił było.
Po zjeździe na dróżki, meandrujące wzdłuż (wyschniętego niczym wagabunda na pustyni) Świdra, nastąpiła jedna sytuacja - na oczach organizatora i fotografa! - sytuacja, która nieco zmroziła krew w żonach. Klasyczna dla wielu cyklistów sytuacja. 
Z tyłu pędzi samochód -  I ŚWIADOMIE - bo z kierunkowskazem, z odstępem, mnie wyprzedza, zjeżdża na prawo - prosto przede mnie - po czym nagle hamuje, zamierzając skręcić. 
Jak z leadu wiecie - rower szosowy ZWALNIA, nie zatrzymuje się, więc odbiwszy gwałtownie w lewo, chciałem go wyprzedzić, ale on w tym momencie zaczął manewr skręcania w lewo. 
W tym momencie chciałbym przeprosić koleżankę / fotografa zawodów, bo jeśli dosłyszała choć trzy z siedemset osiemdziesięciu czterech określeń, rzuconych w stronę kierowcy, to zwiędnąć mogły jej uszy. Panicznie hamując, wbijając serce w rejestry zarezerwowane dla ludzi, przebywających pod stałą opieką kardiologa (hm... przecież ja jestem pod stałą opieką kardiologa...) odbiłem jeszcze gwałtowniej w prawo, stawiając obydwa koła w miejscu. A wiecie, jak to kończy się w większości  sytuacji - przepięknym ślizgiem bocznym z lądowaniem bez telemarku i bez ocen sędziowskich. Acz za niektóre axele i toeloopy wywijane w takich sytuacjach nagrody by się nam należały...
Minąłem cymbała w audi, zmełłem jeszcze ze dwa przekleństwa, i popędziłem dalej. Bo jak się nic nie stało, to nie ma o co kruszyć kserokopii, jak to zwykłem mówić.
Zacząłem wówczas klasyczną jazdę na czas, bo mając świadomość, że do mety aż 60 km, pogoń kilkuosobowa migająca między drzewami, trzeba się naprawdę dobrze skupić. Nieco studziła świadomość, że zawodowcy jeżdżą czasówki po max 50 km, ale co tam, zawodowcem nie byłem, nie jestem i nie będę. 
Jechałem kolejne 60 kilometrów sam, w swoim małym świecie, mieszczącym się w przestrzeni wewnątrz kasku. Lubię tam przebywać. I co może wydawać się niektórym zaskakujące - nie patrzyłem na licznik. "Przewinąłem" go na część z mapą, by nie mieć żadnej świadomości co do prędkości, czasu czy kilometrów. Dlaczego?
Bo i tak jechałem "all out" jak to powiedział Laurent Fignon przed ostatnim etapem TdF, mając nadzieję na wydarcie zwycięstwa Gregowi Lemondowi. Upływający czas czy kilometry niewiele by zmieniły w kontekście dania z siebie maksa, a znów przeszarżowanie po 70 kilometrze mogłoby mieć opłakane skutki po 110 kilometrze...
Naszedł czas zatrzymania się na bufecie. I teraz całkowicie poważny komentarz w kontekście zarzutu, zasłyszanego za metą, że "pewnie nie zatrzymał się na bufecie" w moim kierunku. A) gram fair, co do zasady. B) można zawsze zapytać trzech pracowników Rajdów, którzy mnie na nim gościli, w tym chłopaka, który częstował mnie wodą z pucharu - na pewno wie, kim byłem. C) Odjechałem na mecie na ponad pięć minut bo nie zatrzymałem się na bufecie? Oh, really? A może po prostu jechałem ciut szybciej, bo zdobyć pięć minut przewagi na bufecie byłoby cokolwiek ciężko? Zatrzymałem się, napiłem się, polałem łeb wodą, napełniłem bidon, capnąłem banana i jakieś ciacho, podziękowałem za pomoc i w drogę.
Wijąca się, i niestety znana mi droga strasznie zaczęła się dłużyć. Jadąc w nieznanym terenie inaczej traktuje się mijane krajobrazy, zawsze coś nowego, innego, coś, co choć odrobinę zaburzy monotonię treningu. A tu miałem powtórkę z rozrywki - moje trasy, i znów, jak zwykle treningowo, jechałem sam. To przybijające, zwłaszcza, jak ma się świadomość, że jeszcze "ta górka, jeszcze sześć zakrętów, prosta, długości 6 km, i tak dalej"... Dłużyło się aż do podjazdu w Siennicy, na którym złapał mnie kryzys. Mało picia, gorąco, wysokie tempo, utrzymywane na wietrze - zabolało mocno.
Ruszyć. Raz, drugi, tylko raz i drugi ruszyć nogami. To przecież cholera proste, powtarzasz to przecież tyle razy podczas każdego treningu. No, raz - jedziemy, teraz drugi... załapało. Pojechałem dalej.
Włączyłem się w "50" do Kołbieli, tam odżyłem dość mocno, mimo że lekko pod górkę; wyprzedziłem jakiś dwoje rowerzystów, jadących krótszy dystans i z nieco odmienną prędkością, i już jestem na drodze do Celestynowa.
To, że po drodze organizator (Karol) i fotograf robili mi zdjęcia, to jedno. Drugie, to że na drodze z Kołbieli do Celestynowa nagrywali mnie z Telewizji Celestynów, to drugie. Pojawiła się już zajawka tego programu, ale będzie jeszcze wersja dłuższa, z fragmentem z jazdy.
Cóż. Przecięcie Celestynowa wzdłuż torów, wjazd na "50" i po chwili zjazd w stronę mety.
Półtora kilometra. Z tyłu pusto. 
Pozostało tylko przyspieszyć pod górkę...
... unieść ręce w geście, który bardzo mi się spodobał, i nie wygrzmocić się przy tym.
Za metą poczekałem te kilka minut na goniących; emocje zaczęły stygnąc, pozostało jeszcze wrócić na dekorację...


Komentarze