WSC, CZYLI NA GOŚCINNYCH WYSTĘPACH W KK24H OSTROŁĘKA

Start WSC, czyli alternatywa w stosunku do grillowo-piwnej majówki, fot; kk24h 

CO DO ZASADY, TO LUBIĘ LOKALNE INICJATYWY; ZA JEDNĄ Z NICH CO PRAWDA PRZED LATY ZNAJOMY ZOSTAŁ NAGRODZONY PRZEZ CELNIKÓW GRZYWNĄ, ALE DZIŚ NIE O TYM, NIE O TYM. DZIŚ O LOKALNYCH INICJATYWACH GODNYCH POLECENIA; CHOĆBY O ORGANIZOWANYM PRZEZ KK24H (OSTROŁĘKA) TRENINGO-WYŚCIG ROZGRYWANY W MIEJSCOWOŚCI O SWOJSKO BRZMIĄCEJ NAZWIE - KURPIEWSKIE. BĘDĄC W OKOLICY I MAJĄC DO WYBORU NICNIEROBIENIE PRZY GRILLU I PIWIE CZY TEŻ ZROBIENIE 55 KM W PORZĄDNYM TEMPIE WYBÓR BYŁ OCZYWISTY

Wybór tej miejscowości nie jest przypadkowy; wytyczona tam, około 18 km pętla przebiega po dobrej jakości drogach, ale mało uczęszczanych przez samochody. Idealne miejsce na nieformalnie zorganizowane zawody. Trzy pętle, lekko pofałdowany teren i dużo wiatru na niemal wszystkich odcinkach. Krótkie i równie nerwowe rozmowy, zdziwienie obecnością jak i formą Rafała, który to po przydługich wczasach w cypryjskim szpitalu nic a nic nie stracił nogi i już 17 osób obecnych stoi na starcie. 
Ruszyliśmy, a ja muszę się bez bicia przyznać, że miałem na tę imprezę konkretny plan. Jak rzadko, bo raczej idę całkowicie na żywioł i biorę, co wyścig daje. Tu miałem inne zadanie. Rafał uprzedził mnie, na kogo - prócz niego rzecz jasna - muszę zwracać uwagę, i już po pierwszych 50 metrach widzę, że ucieka triathlonista. Hm. Ok, niech jedzie, do mety jeszcze 54 km... 
A wieje. Mocno wieje. Tu też przyznać muszę, że Rafał uprzedzał mnie, że na tych wietrznych odcinkach durnotą jest uciekanie, bo nie dość, że się człek usmarka, to jeszcze i tak grupa go dojdzie. 
Zakręt w prawo, jadę grzecznie i potulnie obserwując chłopaków, bo nie wiem, kto co ma w nogach. Zmiany, przyspieszenia; zabawa rozkręca się na całego, grupka topnieje, niczym lody, zostawione latem w zamkniętym samochodzie, zostawiając po sobie ciemniejące plamy na tapicerce. 
To ten przyspieszy, to ten skoczy, ja rzecz jasna także wychodzę na zmiany. 
Pamiętacie moje odparzone po biegu w Rawie Mazowieckiej do mety stopy? Swędziały mnie.  
Swędziały mnie tak bardzo, że gdy zbliżał się pierwszy lotny finisz, musiałem zareagować i wstałem  z pedałów. To już chyba odruch, godny Pawłowa, bo jak ktoś przyspiesza, to reakcja następuje od razu. Złapać. Nie pozwolić uciec. Skoczyć. Skontrować. Ktoś zza mnie usiłował wyskoczyć, a że ja prowadziłem wówczas grupkę, zareagowałem swędzeniem stóp. Musiałem je rozruszać, a że doświadczenia są oczywiste - jazda z Łyszkowic niemal dwie godziny w ucieczce - stwierdziłem, że warto wracać do dobrych wzorców. 
Lotny finisz przeciąłem przed grupką i zamiast siąść na siodełko i uspokoić oddech, pojechałem dalej w tym samym tempie. Swędzenie w stopach lekko się uspokoiło...
Krótko, bo ledwie do pierwszego zakrętu zastanawiałem się, czy aby nie za wcześnie na solową akcję. Tam jednak wieje, a to znacznie zwiększa szanse grupy... odwróciłem się dwa razy. Raz przed  zakrętem i raz za zakrętem. Luka utrzymywała się na poziomie kilkunastu metrów. Raz kozie śmierć...
Ruszyłem. Stopy przestały się buntować, za to protestować zaczęły nogi i płuca. 
Za wcześnie... za wcześnie... zrobić niemal 40 km jazdę na czas na wietrze? Nienormalne. 
Ale kto i kiedy przy mnie mówi o normalności? Ostatnio biegłem do mety 3 km w skarpetach, nie? Ząbek w dół. Depnąłem, by zniknąć z oczu grupce goniącej. Ruszyłem przez pewien czas bardzo mocno, bo kojarzyłem, że za chwilę wpadnę na długi, prosty i wietrzny odcinek, na którym będą mieli mnie jak na talerzu. Byle do zakrętu...
Za zakrętem nie zwolniłem. Skoro to pomagało na piekące stopy...
Drugą premię lotną minąłem sam, odwracając się, by sprawdzić, jak mi idzie przeciąganie liny. Zgniotłem pusty bidon i leciałem dalej. Gdzieś na drugiej rundzie grupa pościgowa zbliżyła się na ok  30-35 sekund, tak powiedział mi potem Rafał. Powiedział też mi i inne rzeczy, ale dziś nie o tym, nie o  tym...   
A jak zobaczyłem, że nieco odrobili, to mocno przycisnąłem na odcinku pod wiatr. Bardzo mocno. Celowo na odcinku pod wiatr, by nie sprawić na pościgu wrażenia, że słabnę; wówczas by mnie połknęli. Odjechałem dalej. Minąłem po drodze Pawła N.- coś do mnie krzyczał, ale nie usłyszałem, co, zbytnio szumiało.
Trzecią rundę przejechałem, pilnując cały czas prędkości. Z solowej jazdy miałem średnią 39,7 km/h. 
Dojechałem do mety sam, ok 2 minut przed pierwszym z chłopaków, który odłączył się od grupy pościgowej. Reszta wpadła po ok kolejnej minucie, rzecz jasna z grubego palca mierząc. 
I tylko szkoda, że nie pojechałem tego dnia żadnej oficjalnej czasówki...
Po rozjeździe i kurtuazyjnych rozmowach z Rafałem (na przykład o tym, jak i kiedy urwie mi głowę) przyszła pora pożegnań. Lekko się tylko pomazaliśmy, bo przecież chłopaki nie płaczą, i każdy ruszył w swoją stronę. 
Po czym ja zawróciłem, bo zarwany był pierwszy mijany most nad rzeczką, i to oczywiście bez żadnego znaku informującego o wyrwie w ziemi... dla ułatwienia obserwacji - w tej wyrwie siedziało też częściowo zwalone drzewo, więc żaden kierowca nie mógłby się tłumaczyć, że nie widział korony drzewa na wysokości przedniej szyby. 
Tak, zdecydowanie popieram lokalne, oddolne inicjatywy i żal, że w moich okolicach nic podobnego się nie dzieje... 

Komentarze