TRYLOGIA W DWÓCH CZĘŚCIACH, CZYLI RAJDY DLA FRAJDY W CELESTYNOWIE

Uff, po praktycznie 70 km solowej jazdy we wietrze w końcu meta...

MIELIŚCIE KIEDYŚ SEN, ŻE GONI WAS JAKIŚ DZIKI ZWIERZ I ROBICIE WSZYSTKO, WAS NIE DOPADŁ? JA MIAŁEM TO NA JAWIE, NA ZAWODACH. CI Z TYŁU GONILI MNIE TAK STRASZNIE, ŻE PĘDZIŁEM CO SIŁ W NOGACH, BY NIE DAĆ IM SIĘ STRATOWAĆ, JAK MNIE BĘDĄ WYPRZEDZAĆ... A GNALI, ŻE HEJ!

Od kiedy wróciłem do sportu zawsze twierdzę, że kolarstwo to bardzo prosty sport. Trzeba tylko podnieść się raz więcej, niż się przewróciło. I kręcić przy tym nogami ciut, ciut mocniej, ale to już kwestia całkowicie i indywidualna i dobrowolna. Rajdy dla frajdy była nieznaną mi wcześniej organizacją, ale po ubiegłorocznym przecięciu ich linii mety, gdy wracałem z treningu, stwierdziłem, że warto się tam przejechać, o ile nie będzie to kolidowało z jakimś istotnym dla mnie startem. Przecież dostałem od Karola z Rajdów takie ładne zdjęcia z linii mety...  
Nic nie kolidowało z rajdem, więc rano spakowałem się, wyszedłem, wróciłem, wziąłem licznik, wyszedłem, wróciłem ponownie do toalety i wyszedłem, nie planując już powrotu (ale tylko dlatego, że kolejne pokonanie schodów byłoby ponad moje nadwątlone siły). 
Do miejsca startu w Celestynowie 15 kilometrów, potraktowałem to jako rozgrzewkę, co było o tyle bezsensowne, że do startu było jeszcze dużo, wręcz -o, tyle!(tu pokazuję rękami)- czasu. Ponadto te 15 km zmęczyło mnie na tyle, że zaległem niczym ośmiornica przed biurem zawodów, przyklejając się wszystkimi kończynami do ziemi. Stojący za mną w kolejce niewłaściwie zinterpretowali moje rzężenia, i miast zawezwać ratownika, a może i księdza, podnieśli mnie do pionu i wepchnęli w rękę długopis do podpisania listy startowej. Broniłem się, ale co zrobić, jak asertywność została w innych spodniach. Skoro przykład podpisywania idzie z samej góry, podpisałem, bo co bym potem powiedział? 
Co ciekawe, miałem okazję napić się wody z pucharu, bo do startu niedługo, pić się chce, z bidonów szkoda ruszyć, bo trasa długa i ciepło okrutnie, pozostał tylko zapasowy puchar zawodów. Dzięki obsłudze Rajdów za refleks!
Ustawili nas w sektorach, nawet ustawiłem się we właściwą stronę. Grzecznie stoję sobie w sektorze, przypisanym mi przez Karola, po czym rozlega się głos, proszący Sławka do pierwszego sektora. Ale mi tu dobrze, usiłuję się stawiać Karolowi, ale już o mojej asertywności wspomnieliśmy...
Stoję więc w pierwszym sektorze. Zgodnie z umową ma być grzecznie, spokojnie - i co całym sobą popieram - bezpiecznie. Rzucam uwagę o złym odcinku asfaltu do Grzebowilka w zasadzie tylko po to by tam właśnie wszyscy mocno szarpnęli. Rzucam uwagę o długim odcinku ścieżki rowerowej w stronę Otwocka, którą też wszyscy ignorują. W końcu pada wiecznie wyczekiwane i wiecznie zaskakujące "start" i ruszamy. Tradycyjnie - co z tymi progami??? - nie mogę się wpiąć, wpinam się w asyście gromkiego okrzyku "do stu tysięcy beczek zjełczałego tranu!" i jedziemy. 
Skoro ma być grzecznie, to jadę grzecznie - w parze, nie wychylam się, nie kombinuję, tylko obserwuję. Gadam z kolegą z pary (ów ze Śląska, jak mu chwilę później pokazałem, wskazując w lewo - "o, tu mieszkam" to się zdziwił lekko), zbliżamy się do Otwocka, znam tu każdą dziurę w asfalcie, przejeżdżamy niedaleko mojego domu, jedziemy do trasy lubelskiej - każdy dał po kilka zmian, i rzeczywiście do lubelskiej jechaliśmy dość szybko, ale spokojnie. 
I tu nastąpiła lekka komplikacja; czy to wynikająca z mojego tradycyjnego i wrodzonego gapiostwa, czy nieprzyzwyczajenia organizmu do takich spokojnych startów, czy po prostu nazwiska, widocznego w moim dowodzie. Przed lubelską musiałem się bowiem zatrzymać na dwie minuty. Powody nieważne; w każdym razie jak ruszyłem, moja grupa była już niemal kilometr za lubelską. Tam jest lekko z górki - znam te miejsca przecież dobrze... 
Dojeżdżam 50 metrów do lubelskiej - i znów muszę się zatrzymać, bo ruch tu zawsze duży, a ja muszę przeciąć główną. 
Tuż za lubelską zacząłem rozpaczliwą pogoń; samochody, ja sam, i grupa, migocąca gdzieś w oddali. Leciałem tam ile tylko w nogach, bo zostać za grupą na sporym, wietrznym dystansie, to spory kłopot. Lecę lekko w dół, kontroli zaczynają błyskać, grupa też jedzie w dół, więc szybko. W oddali widzę, że ktoś już się zniecierpliwił, skacze przed grupę. Chwilę później - znów ktoś skaczę.  Oho, myślę, będą problemy, jak zaczynają zabawę na ostro, a ja mam do nich jeszcze ze 400 metrów do odrobienia. Im bliżej ich byłem, tym ciężej było, bo między mnie a grupę wjeżdżały samochody; te w miarę możliwości musiałem wyprzedzać lewą, w czasie, gdy zwalniały przed jadącą z przodu grupą. 
Doskoczyłem do nich przy Gliniance. Bardzo już ciężko oddychając. Na skręcie na Rzaktę byłem za nimi jakieś 15 metrów, a za zakrętem ktoś z nich znów skoczył do przodu. Dołączyłem w końcu do nich, ale widzę - przed nimi lecą jakieś wolne elektrony, odruch Pawłowa - trzeba gonić. Mimo piekących nóg poleciałem naprzód - a tam swoje zaproszenie do tańca wystosowali koledzy z Retro Duda Team. Mocni zawodnicy. Ale ja lubię, jak ktoś mnie prosi do tańca, a że jedyny taniec, jaki znam, to ten na pedałach rowerowych, tak też zacząłem tańczyć, jak mi zagrali... 
Chłopcy z Retro jechali taktycznie. Z głową. To stare lisy wyścigowe, wygi jakich mało. Oni skakali, dwóch młodych skakało, ja reagowałem (obiecałem, że będę jechał grzecznie!) lecz po jednej z takich akcji zaczepnych, rozciągających i odchudzających grupę, coś zaświtało mi w głowie. Przecież wcześniej ktoś jeszcze - jak widziałem ich z daleka, goniąc grupę - od nich odskoczył. 
Pytam kolegę koło mnie, czy przed nami ktoś ucieka. 
Odparł: chyba tak. 
Chyba? 
Chyba. 
No to jak "chyba" to wypadałoby to sprawdzić, co? 
Nie było na daną chwilę chętnych do sprawdzenia stanu osobowego przed peletonem. 
No to pojechałem sprawdzić, co się dzieje z przodu. Ktoś musiał to sprawdzić, nie? 

CDN 

Komentarze