NIE JESTEM GÓRALEM, NIE UMIEM JEŹDZIĆ PO GÓRACH. DLATEGO JADĘ NA NOWY TARG ROAD CHALLENGE

To główny powód jazdy na Nowy Targ Road Challenge. Możliwość zobaczenia post factum takich widoków; bo w czasie jazdy nie ma szans na podziwianie czegokolwiek... 

POMIJAJĄC RELATYWIZM, TO DWIE CZY TRZY MINUTY ODJAZDU OD PELETONU POTRAFIĘ SOBIE WYOBRAZIĆ. I TO NIEZALEŻNIE OD "STRONY" PELETONU, BO NA PŁASKICH / POFAŁDOWANYCH ETAPACH ZDARZAŁO MI SIĘ TAK ODJECHAĆ, ZDARZAŁO MI SIĘ TEŻ UZYSKAĆ TRZY MINUTY NA ETAPACH CZYSTO GÓRSKICH. RELATYWIZM POLEGA TYLKO NA JEDNYM SZCZEGÓLE - PO KTÓREJ STRONIE PELETONU BYŁEM, MAJĄC TE TRZY MINUTY RÓŻNICY.
BO W GÓRACH TE TRZY MINUTY MIAŁEM DO PELETONU, A NIE PRZED NIM... 

Góry. To na nich ostrzą swoje pióra poeci, to na ich monochromatycznym pejzażu skupiają się rysownicy, to na nich w końcu filtry i przesłony kierują filmowcy, tam też cyklicznie ciszę przeszywa dźwięk migawek aparatów fotograficznych . To góry właśnie słyną z nieustępliwości i z niewybaczania błędów wędrowcom. Też właśnie w górach człowiek w pełni dostrzega własną "maluczkość", tam też zmienia się perspektywa postrzegania wszelakich życiowych problemów, tam też uciekają ludzie, by zaszyć się w głuszy i pomyśleć. Nie bez powodu Witkacy właśnie w górach upatrywał swych, niezrozumiałych dla ówczesnych, natchnień. 
Nie bez powodu też ja, w ubiegłym sezonie, z nostalgią, rozrzewnieniem i nutą straceńczej desperacji wyglądałem rano przez okno na padający deszcz przed trzecim etapem Nowy Targ Road Challenge. 
Po dwóch przejechanych etapach, jak przystało na ciężkiego zawodnika, byłem już zarżnięty. Nie tyle fizycznie; bo sił w nogach jeszcze trochę zostało, a psychicznie. Byłem dobity, bo nie jeżdżę po górach, długie i strome podjazdy nie są moją domeną, męczę się na nich okrutnie a moje nogi wyraźnie odczuwały już dwa wcześniejsze etapy. Miałem pełną świadomość, że trzeci etap będzie najcięższy, bo już dobrze wiedziałem, jak będzie bolało. 
I bolała właśnie najbardziej sama świadomość; że będzie bolało. Będzie piekło.  
Świadomość, że czego nie zrobię na podjeździe, i tak spłynę do swojego grupetto. Świadomość, że nawet nadrabiając na zjazdach (fizyka na zjeździe jest po mojej stronie) nic nie nie da w kontekście jadących z przodu górali. Świadomość, że jak zagnę się na podjeździe, i przez kilometr utrzymam tempo mocniejszych, spowoduje tylko i wyłącznie zagotowanie się, a w konsekwencji - spłynięcie do grupetto, tyle że w gorszym stanie fizycznym. 
Ale jadę tam. Ponownie. Raz jeszcze zmierzyć się z demonami. Ze swoją największą słabością. 
Bo tak właśnie działa kolarstwo; że w czasie jazdy półtora miliona razy padają stwierdzenia "na co mi to", "nigdy więcej", "niech to się wreszcie skończy", "ile jeszcze". Co procent w górę, tym bardziej powtarzam sobie, że moja noga już tu nigdy nie stanie. Powtarzam to sobie do samej linii mety ostatniego etapu. 
Po czym, po odzyskaniu przytomności, i otarciu zmęczonego pyska ze wszelkich pozostałości z jazdy wiem, że muszę tu znaleźć się jeszcze raz. 
Bo właśnie tak działa kolarstwo, to branie się z bykiem za rogi, z własnymi słabościami, zniechęceniem, z najsłabszymi swoimi stronami. Bo organizacyjnie wyścig jest na takim poziomie, że nawet chcąc odegrać rolę czepliwego "tajemniczego klienta" nie ma się do czego przyczepić. 
Poza podjazdami, które bolą, ale na te organizator nie ma większego wpływu. 
Trudne to do rozsądnego wyjaśnienia, ale ten trzydniowy wyścig wywarł na mnie olbrzymie wrażenie. Mimo faktu, że cierpiałem katusze, mimo faktu, że górale lali mnie jak młodego, bez opamiętania ni litości, mimo też faktu, iż nie mam tam szans na odegranie choćby symbolicznej roli. Mimo też pełnej i brutalnej świadomości, że miejsce w pierwszej dwudziestce jest całkowicie poza zasięgiem.
Ale jadę tam. Chcę raz jeszcze to przeżyć, chcę się znów sprawdzić z górami, chcę też zobaczyć czas swojego zjazdu na czasówce (zjazdu, nie podjazdu - na podjeździe nie zaistnieję, ale na zjeździe może odrobinkę...). 
Pierwszy etap to specyficzna czasówka. Zmodyfikowana w stosunku do ubiegłego roku. Start od razu pod górę, w pięknych okolicznościach przyrody Przełęczy Knurowskiej, uzbrojonej w oszałamiającą ilość zakrętów na pierwszych 4,5 kilometrach podjazdu. Jak rzadko, start od razu z małej tarczy, bo stromizna nie pozwala na ruszenie z blatu. Wystartowałem i po ledwie sześciuset metrach wyprzedza mnie Robert Bobka. Przełknąłem ślinę, nie próbując nawet przez chwilę utrzymać jego szaleńczego tempa; na pierwszym podjeździe wyprzedza mnie dwóch zawodników, ale i ja połykam trzech. Po pięciuset kilometrach (książka wyścigu pokazuje 4,5 km podjazdu, ale nie wierzcie w to...) szczyt, w końcu szczyt. Następuje szaleńczy zjazd, z dwoma zakrętami, wymagającymi koncentracji. I w ubiegłym roku, po 2,5 km zjazdu mijaliśmy linię mety. A w tym roku, po zjeździe, będzie jeszcze jeden podjazd. Około półtora kilometra, ale o wymagającej stromiźnie.
Co z tego wynika? Konieczność rozsądnego rozłożenia sił. Bo ten drugi podjazd też jakoś trzeba przejechać... 
A potem jeszcze dwa, piekielnie trudne etapy. 
Ale o nich już w kolejnym wpisie... 

Komentarze