FESTIWAL POMYŁEK (MOICH), CZYLI ŻTC MIŃSK MAZ I ZWYCIĘSTWO PO 26 LATACH

ŻTC Bike Race i pierwsze zwycięstwo od 26 lat, po fantastycznej ucieczce ze stojącym obok mnie Tomkiem z Diverse

W OSTATNICH DWÓCH LATACH ŚCIGANIA SIĘ TO TU, TO TAM, WIELE RAZY RYWALIZOWAŁEM Z CHŁOPAKAMI, PRZESZŁO POŁOWĘ MŁODSZYMI OD SIEBIE. NIEKTÓRZY DWUDZIESTOLATKOWIE NIE MAJĄ JAK PAMIĘTAĆ CZASÓW, W KTÓRYCH JA ODNIOSŁEM OSTATNIE SWOJE ZWYCIĘSTWO PRZED PALNIĘCIEM CZOŁOWO W SAMOCHÓD. MINĘŁO OD TEGO DNIA 26 LAT, CZYLI WIĘCEJ,  NIŻ MAJĄ NIEKTÓRZY MOI KOLEDZY Z PELETONU. DZIŚ, PO TYLU LATACH, W KOŃCU WLAZŁEM PONOWNIE NA TO NAJWYŻSZE MIEJSCE PODIUM...

Nieco przydługo, ale warto było czekać, acz dla nieświadomych należne jest wyjaśnienie, że między 1992 rokiem powrotem do treningu minęły aż 22 lata całkowitej posuchy sportowej. Nie robiłem nic, związanego ze sportem, włącznie nawet z oglądaniem relacji z wyścigów.  
Nic nie zapowiadało pozytywnego rozwoju zdarzeń w Mińsku; przed startem czułem się paskudnie, wszystko mnie bolało, silniej niż zazwyczaj przez głowę przechodziły pytania: a na cholerę mi to?, co ja tutaj robię?, gdzie jest najbliższe towarzystwo curlingu?, oraz - jak ma na imię ten kolega, który właśnie do mnie zagadał? 
Rozgrzewka to kolejny koszmar. Kolegę niedaleko przede mną potrącił samochód; z podporządkowanej wyjechał samochód. Znaczy, nie sam samochód, ale wiecie, o co chodzi. Cóż, te znaki podporządkowania są strasznie dla niektórych kierowców skomplikowane. 
Rozgrzewka to katastrofalne wpinanie się lewego buta. Albo zatrzask się czymś utytłał, albo już jego żywotność wisi na bardzo cienkim włosku, bo na kilka prób udała się ledwie jedna. Z tego wszystkiego zatrzymałem się zrobić siku, pośliznąłem się na kamieniu, wykląłem i jego i siebie, odechciało mi się siku i wróciłem do bazy, bo zapomniałem bidonów. Co w późniejszym czasie będzie miało fundamentalne znaczenie...
Ponownie się zatrzymałem, tym razem poprawnie wpiąłem przednie koło, zgodnie ze znakiem kierunkowości opony i poleciałem na start honorowy. I tu kolejne zaskoczenie, bo startowaliśmy w przeciwną stronę,  niż w ubiegłym roku i nagle znalazłem się zupełnie nie tam, gdzie powinienem. 
Pożar w burdelu, myślę sobie, przestawiając rower w mniej więcej tę stronę, co stali pozostali koledzy, przy akompaniamencie różnych dziwnych pytań, na które nie odpowiadałem, bo zajęty byłem przełączaniem licznika z trybu pracy trenażerowej. Po przestawieniu roweru we właściwą stronę znów go przestawiłem, a to by wrócić i założyć jednak potówkę pod koszulkę, bo mimo słońca wiał zimny, północny wiatr. To, że północny ma znaczenie - bo po obydwu stronach ekspresówki mieliśmy paskudnie silny, boczny wiatr. Dęło i duło bardzo mocno. 
Ruszając na starcie honorowym oblałem się ze źle zamkniętego bidonu, nie mogłem się wpiąć w zatrzask i generalnie było bardzo wesoło, jakby jednoosobowy cyrk przybył do Mińska. 
To te skarpety z Rawy, myślę sobie... Zresztą na te szczęśliwe skarpety zwróciły uwagę i Magda i Monika - ale cóż, kobiety zawsze są bardziej wyczulone na mistrzowskie łączenie kolorów.  Oczywiście jak na niemalże daltonistę przystało. Przejechaliśmy przez Mińsk, wróciłem na właściwą stronę ronda i już ustawiamy się w sektorach startowych. Kilka zdań, klasyczna już "przerwa na papieroska?" oraz "w tę stronę jedziemy?", pokazując rzecz jasna przeciwną i już gotowi do walki. 
Blisko mnie stał - tu zawahałem się nad imieniem, ten kolega co do mnie zagadał - stał także Piotrek D. Ja skonfundowany jak zawsze na starcie nie mogę pojąć ze stresu, czemu nie startuję w Kids Race. 
Ruszyliśmy. Wpinanie zajęło mi tyle czasu, że znalazłem się pod koniec grupy, a wiedząc, jak wieje tuż za zakrętem, szybko starałem się (nadal nie wpięty!) odzyskać kilka pozycji. W tym czasie atak przeprowadził - to w zasadzie był pierwszy kilometr rywalizacji - Piotr z dwóją kolegów jak na razie niezidentyfikowanych. W końcu się wpiąłem, zmełłem też przekleństwo, wynikające z kilometrowej jazdy bez wpięcia buta. Nie był to atak na odjazd, tylko na wyczucie lenistwa peletonu, więc podkręciłem troszkę tempo. Złapaliśmy trójkę (ok 6 km) i od razu do przodu skoczyły dwie osoby. 
Kolega Tomasz z Diverse i ja, jarząbek, zarazem Wasz oddany jak zawsze redaktor. 
Dopiero siódmy kilometr, a my zyskujemy przewagę, choć to jeszcze nie był atak pełną gębą, ot zwyczajne badanie peletonu. Wieje. Jedziemy w duecie krotką chwilę, aż padło wiekopomne pytanie - próbujemy? Odpowiedź na to pytanie może być tylko jedna i Tomasz udzielił tej właśnie poprawnej wersji. 
Ruszyliśmy. Ostro, zmianami, we dwóch. 
Przez niemal 70 km. Przez wiatr. Przez wiadukty, rosnące z okrążenia na okrążenie. Przez kolegów, odpadających z poprzednich grup. Przez kamienie, wyrzucone mimo sprzątania przez ekipę ŻTC z pobocza przez samochody. Przez braki aprowizacyjne, bo Tomek leciał z jednym bidonem, ja z dwoma, a mój idiotyczny charakter każe się w takiej sytuacji dzielić, niekapitalistycznie bynajmniej, dobrami. Lecieliśmy równo, mocno. Na zmianach. Ze średnią 40,2 km/h. 
Aż doszliśmy, startującą 3 minuty przed nami grupę RED. Tam pogawędziliśmy trochę z Rafałem O. oraz Arkiem J. Znaczy, pogawędziliśmy po kolarsku, nogami, głównie z Rafałem. Ma kopyto.... 
Z kilometra na kilometr, od podmuchu do podmuchu, od wiaduktu po Alpe d`Huez na ostatnim z nich. Odwracając się nie widzieliśmy pościgu. Wiedzieliśmy, że jak się nic nie s......, to dojedziemy. 
Kilometr pod metą napiliśmy się znów z jednego bidonu, podziękowaliśmy sobie za wspólną jazdę i zaczął się jeden z dziwniejszych, bo nieoczywistych finiszy. 
Ruszyliśmy najbardziej fair, jak to możliwe, bo obok siebie, nie czając się na kole. Ruszyliśmy równolegle, wiedząc, że nie warto schrzanić wrażenia po tak długiej ucieczce. Tomasz po lewej, ja po prawej. 
Każdy sobie. Mocno, w dzikim wietrze, na oklapniętych nogach. 
Zwycięstwo stało się faktem, ale zarazem wielki szacunek dla Tomka; jest doskonałym towarzyszem ucieczki i równie dobrym sprinterem. 
Zwycięstwo po 26 latach od ostatniego. Palec pod budkę, jak ktoś ma podobny wynik, uwzględniając 22 letnią przerwę w uprawnianiu jakiejkolwiek dyscypliny sportowej, poza siedzeniem na czterech literach. 
A najciekawsze na koniec. 
Nad grupą zyskaliśmy - 5 minut. Literalnie - pięć. 
Tomek, dzięki wielkie za współpracę! 



Komentarze