BOSO, ALE W OSTROGACH, CZYLI BIEG KOLARSKI SIENKIEWICZA BEZ SIODEŁKA

Było sobie siodełko...fot. Roman Drzewek

ZANIM ROZGRYZIESZ, GDZIE GÓRA A GDZIE DÓŁ, WSTAJĄC PO KRAKSIE, DO GŁOWY PRZYCHODZI ZASKAKUJĄCO MAŁO MYŚLI. PIERWSZĄ Z NICH JEST "CZY ROWER JEST CAŁY?", PO CZYM ŁAPIE CIĘ SKURCZ TAKI, ŻE MIĘSIEŃ ROZBIJA CI STRAŻAK, DOBRZE W TYM TEMACIE OGARNIĘTY. 

A GDY JUŻ ZAŁAPIESZ, JAK SIĘ NAZYWASZ, BŁĘDNIK PRZESTAJE GANIAĆ W KÓŁKO I CHCESZ KONTYNUOWAĆ POGOŃ ZA PELETONEM, DOSTRZEGASZ SIODEŁKO, LEŻĄCE - LUZEM - OBOK ROWERU. CHWYTASZ JE WIĘC W ZĘBY I GRZEJESZ NA STOJĄCO, 10 KILOMETRÓW, Z SIODEŁKIEM W ZĘBACH

Najczęściej, gdy uda się wpaść na linię mety dość wysoko, nie ma ani czasu ani możliwości, by zwrócić uwagę, ilu jest kibiców, jak dopingują, i czy coś komentują. Głównie dlatego, że ze zmęczenia widzi się już tylko świat monochromatycznie. Cóż; pod tym względem mam teraz wiele więcej do powiedzenia, bo metę Biegu o Puchar Henryka Sienkiewicza w Woli Okrzejskiej przejechałem z niesprinterską prędkością, jadąc na stojąco przez ostatnie 10 km. 
I z własnym siodełkiem w zębach. 
Przyznać muszę, że na mecie wyścigu, tuż koło muzeum Sienkiewicza, zgromadziło się zaskakująco dużo ludzi. Przed metą stała młodzież, podająca zawodnikom wodę i kawałki banana (w mojej grupie PRO nie zauważyłem, by choć jeden zaryzykował odbicie tuż przed metą, by coś chwycić, gdy lecieliśmy tak ok 50 km/h), na linii mety było jeszcze więcej osób towarzyszących; kibicujących, bijących brawa, grających w orkiestrze - jak na tak małą miejscowość mobilizacja nastąpiła przednia. Lub wójt, sołtys czy kto tam trzyma przycisk alarmu ostrzegającego mieszkańców przed nastaniem klęsk wszelakich omyłkowo go wcisnął. 
I ta, zgromadzona w okolicy mety feeria kolorów i dźwięków nagle zamilkła. Pierwsza zamilkła młodzież; podająca banany, bo pierwsi mnie zobaczyli, wynikało to także z faktu, iż przejeżdżałem przy nich nie tak szybko, jak wcześniej i z już zajętymi ustami.
Jeden z bananów pacnął o ziemię; wyleciał z lekko oszołomionej dłoni. 
Dłonie, trzymające plastikowe kubki z piciem, wysunięte w stronę zawodników, synchronicznie, jak za pociągnięciem mistrza marionetek, opuściły się. 
Koledzy, stojąc na mecie, zaczęli skupiać wzrok na czymś, co wyłaniało się jak w nabierającym ostrości teście plam Rorschacha. Tym czymś niewątpliwie powinna być moja gęba, zasłonięta - jak przeważnie na rowerze - kaskiem i okularami, ale tym razem elementem, przyciągającym wzrok, będącym jednocześnie determinantą i jej zaprzeczeniem było siodełko. Na środku twarzy. I o ile do twarzy, paskudnej mniej czy bardziej już się przyzwyczaili, do samego siodełka - także, to do zaskakującej kombinacji w postaci siodełka, zastępującego jamochłon - jeszcze nie. 
Cóż poradzić; po zgruzowaniu na 84 km trasy, gdy już przestałem się kręcić w kółko, jak zobaczyłem, że siodełko leży w pewnej odległości od roweru pierwsze, co mi przyszło do głowy, było "a może uda się je naprawić", więc hyc je zębami i w długą, bo do mety jeszcze ok 10 km.
Na mecie byłem 36, co jest naprawdę zabawne w kontekście tego, że startowało nas - na PRO - około 80 zawodników. Szybkich, dodam, bo wyścig był naprawdę piekielnie szybki. 
Cóż. Siodła jednak nie da się naprawić... choć dziś trytki zrobiły dobrą robotę.   


Komentarze

  1. https://drive.google.com/file/d/1ytBNBZKuZHlX8W9sFkp0HaI_EaCPqYhM/view?usp=sharing

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz