PARA - BUCH, KOŁA - W RUCH, CZYLI INAUGURACJA SEZONU SZOSOWEGO ŻTC
ZUPEŁNIE OCZYWISTE JEST, ŻE JEŚLI KOGOŚ DZIABNIE OSA W CZASIE WYŚCIGU, TO TYM KIMŚ BĘDĘ JA. NIE MA PRZECIEŻ NIC DZIWNEGO W TYM, ŻE W CZASIE WALKI O POZYCJĘ, PRZY PRAWIE 50 KM/H W DOŚĆ ZWARTEJ GRUPIE, NAGLE W UDO ŻĄDLI MNIE TO ZŁOŚLIWE BYDLĘ... ZASKOCZENIE WÓWCZAS SPORE, A BUJNĄĆ SIĘ RACZEJ NIE WYPADA
Z czym najczęściej kojarzą się Wam opisy różnych zawodów? Z jakąś tam podniosłością, wynikającą z realizacji naszych marzeń, z przełamywaniem barier, z siłą, hartem ducha, nieugiętością czy też charakterem twardszym, niż ze stali?
Bzdura.
Kolarstwo to czysta fizjologia.
Można pisać o: cudownej walce z samym sobą, przełamywaniem się, pokonywaniem kryzysów, można kusić się o piękne paralele, zaskakujące odniesienia i trzymające w niepewności zwieńczenie.
A ja Wam odsłonię rąbek tureckich dżinsów tajemnicy.
Prawda zaś prosta. Wulgarnie wręcz, fizjologicznie prosta.
Bo - nawet krótka - jazda w ucieczce z Markiem Stramem to walka z najazdem treści żołądka na gardło w rozpaczliwej próbie powrotu na powierzchnię. Bo jazda na zmianach w uciekającym tercecie to żółć, podnosząca się daleko poza niebezpieczną granicę.
Bo to niemożność przełknięcia choćby łyka z bidonu, gdy organizm walczy o każdy pojedynczy oddech, a jeden łyk to odebranie jednego tchu.
Bo to także gwałtownie opadająca wskazówka baku z paliwem; depczesz w akcelerator a w odpowiedzi czerwone kontrolki "asphalt ahead" migocą i nic przyspieszyć nie chce.
Bo to w końcu znacznie, naprawdę znacznie utrudnione splunięcie, by pozbyć się tego wszystkiego, co gromadzi się w naszym jamochłonie w czasie jazdy; splunięcie też wymaga siły, a drąc przy 55 oddechach na minutę nie ma mowy o wykonaniu niczego innego, niż tylko rozpaczliwego łapania każdej odrobinki powietrza do płuc, skutkiem czego ewentualne splunięcie nie sięga dalej, niż własna broda. Przy wyjątkowym szczęściu - do własnego rękawka.
Tak, kolarstwo to bezwzględna, pierwotna fizjologia.
A Wasz, uniżony jak zawsze redaktor, na dosłownie ostatnich nogach, i bez grama wody w bidonach dowiózł do mety szóste miejsce. Z przodu odjechała czwórka. Z peletonu drugi. Same metry finiszowe były dla mnie zaskoczeniem, ale o tym przy pełnym raporcie, sportowym, nie fizjologicznym...
Bo - nawet krótka - jazda w ucieczce z Markiem Stramem to walka z najazdem treści żołądka na gardło w rozpaczliwej próbie powrotu na powierzchnię. Bo jazda na zmianach w uciekającym tercecie to żółć, podnosząca się daleko poza niebezpieczną granicę.
Bo to niemożność przełknięcia choćby łyka z bidonu, gdy organizm walczy o każdy pojedynczy oddech, a jeden łyk to odebranie jednego tchu.
Bo to także gwałtownie opadająca wskazówka baku z paliwem; depczesz w akcelerator a w odpowiedzi czerwone kontrolki "asphalt ahead" migocą i nic przyspieszyć nie chce.
Bo to w końcu znacznie, naprawdę znacznie utrudnione splunięcie, by pozbyć się tego wszystkiego, co gromadzi się w naszym jamochłonie w czasie jazdy; splunięcie też wymaga siły, a drąc przy 55 oddechach na minutę nie ma mowy o wykonaniu niczego innego, niż tylko rozpaczliwego łapania każdej odrobinki powietrza do płuc, skutkiem czego ewentualne splunięcie nie sięga dalej, niż własna broda. Przy wyjątkowym szczęściu - do własnego rękawka.
Tak, kolarstwo to bezwzględna, pierwotna fizjologia.
A Wasz, uniżony jak zawsze redaktor, na dosłownie ostatnich nogach, i bez grama wody w bidonach dowiózł do mety szóste miejsce. Z przodu odjechała czwórka. Z peletonu drugi. Same metry finiszowe były dla mnie zaskoczeniem, ale o tym przy pełnym raporcie, sportowym, nie fizjologicznym...
Komentarze
Prześlij komentarz